Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi gary z miasteczka Gliwice. Mam przejechane 45075.86 kilometrów w tym 4148.00 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 16.11 km/h
Więcej o mnie.



button stats bikestats.pl

button stats bikestats.pl

button stats bikestats.pl

button stats bikestats.pl

button stats bikestats.pl

button stats bikestats.pl

button stats bikestats.pl

button stats bikestats.pl

button stats bikestats.pl

button stats bikestats.pl

button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

baton rowerowy bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy gary.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

Bez Roweru

Dystans całkowity:b.d.
Czas w ruchu:b.d.
Średnia prędkość:b.d.
Liczba aktywności:0
Średnio na aktywność:0.00 km
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
0.00 km 0.00 km teren
h km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

Zmiana aresu

Niedziela, 13 maja 2018 · dodano: 13.05.2018 | Komentarze 0


Zapraszam na nowy blog o moich podróżach

Górskie wyprawy Garego 






Dane wyjazdu:
0.00 km 0.00 km teren
h km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:

Hrad Ľubovňa

Piątek, 16 czerwca 2017 · dodano: 11.07.2017 | Komentarze 0

Nastał kolejny dzień … wcześnie rano? Coś tam budzik się odzywał, ale szybko został przez nas olany.
Wstajemy coś po ósmej. Pada pomysł, jedziemy zwiedzić zamek. Kierunek Stará Ľubovňa.
Już parę razy planowałem odwiedzić Hrad Ľubovňa, ale nigdy nie było po drodze. W końcu się udało. Niestety kosztem Tatr.
Zostawiamy auto na parkingu i około dziesięć minut spacerkiem dochodzimy pod bramę zamku.



Kupujemy bilety. Zwiedzanie odbywa się samodzielnie, ale udaje się nam podpiąć pod polską wycieczkę z przewodnikiem.
Nad miastem Stara Lubownia w północno-wschodniej części regionu Spisz na wapiennym wierzchołku o wysokości 711 m.n p.m. wznosi się Zamek Lubownia (Hrad Ľubovňa). W przeszłości spotykały się tu koronowane głowy państw, były w nim ukryte polskie skarby koronacyjne, był w nim więziony Maurycy Beniowski, słynny szlachcic, podróżnik i król Madagaskaru.
Zamek powstał na przełomie XIII - XIV wieku. W okresie jego budowy należał do systemu grodów przygranicznych na północy starych Węgier. Oprócz obrony granicy polsko-węgierskiej strzegł ważnej drogi kupieckiej, która wiodła doliną rzeki Poprad do Polski.
W 1412 roku w zamku Lubownia doszło do historycznego spotkania węgierskiego króla Zygmunta Luksemburskiego z polskim władcą Władysławem II. Gród dostał się pod zastaw w ręce polskich królów i stał się siedzibą polskich naczelników, czyli pełnomocnych zarządców miast spiskich w zastawie.
W wyniku wielkiego pożaru w 1553 roku Zamek Lubownia po przebudowie uzyskał nowocześniejszy wygląd renesansowej twierdzy. Po oddaniu spiskich miast Węgrom znaczenie zamku zmalało, zaczął upadać i zamieniać się w ruiny.







W ramach odnowy zamku udało się go pomyślnie zrekonstruować.



Udaje się nam też zobaczyć pokaz sokolników.



I tak mija dzień na zamku.
W Tatrach dalej warunki beznadziejne…Co robić jutro?
Kategoria Bez Roweru


Dane wyjazdu:
0.00 km 0.00 km teren
h km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:

Kurs wspinaczki skalnej

Sobota, 10 czerwca 2017 · dodano: 09.07.2017 | Komentarze 0

Już dawno zastanawiałem się nad kursem wspinaczkowym, ale zawsze miałem jakieś wymówki, zawsze coś stało na przeszkodzie, ale jednak skusiłem się na jednodniowy kurs wspinaczki skalnej z Adrenaliner. Nie do końca byłem przekonany…czy iść czy nie, lecz cóż zapłacone, trzeba iść, odwrotu nie ma. Namawiałem parę osób… ale nikt nie był zainteresowany… Niech sobie siedzą w domach. W końcu nadszedł ten dzień. Po ósmej docieram do Rzędkowic na Ranczo pod Wysoką Turnią. Trochę zagubiony… Nie znam nikogo, a samemu tak jakoś dziwnie.. Okazuje się, że już na początku ekipa bardzo przyjazna. Nie trzeba było się obawiać.
Po dziewiątej z całą ekipą ruszamy w stronę skałek, dziesięć minut drogi i zaczyna się szkolenie. Pierwsze instrukcje co robić, czego nie robić, jak zakładać uprząż, jak asekurować i tym podobne. Takie podstawy, ale bardzo przydatne. Dowiedziałem się dużo nowego. Pora na pierwsze wspinanie „na wędkę ‘’, koło Małej Grani.



Pomimo, że nie mam butów do wspinania, tylko podejściówki idzie mi całkiem nieźle. Robię mały błąd … za bardzo wspinam się rękami…ale to się opanuje. Moją pierwszą drogę w skałkach pokonuję bez większych problemów.



Przenosimy się w inne miejsce, na Studnisko i Wschodnią Grań, nieco trudniejsze. Chmurzy się,prognozy przewidywały opady deszczu. Kurs trwa dalej.Zdobywam kolejną drogę w skałkach. Zaczyna kropić, skały robią się śliskie. Pada hasło, że trzeba się zbierać, lecz ja próbuję jeszcze innej drogi. Na początku trudno było zacząć, skały wyślizgane, a do tego jeszcze mokre, po początkowych problemach udaje się wspiąć na górę. Nie poddaje się tak łatwo. Wracamy na Ranczo. Wielka szkoda… Zaczęło mi się podobać, bardziej niż przypuszczałem. Zacząłem żałować, że nie posłuchem Martyny „zapisz się na kurs na dwa dni”… Czasami warto słuchać…Ale udaje się i zostaję na kolejny dzień. Po obiedzie szkolimy się na sali, deszcz dalej dokuczał, ale dość szybko się wypogodziło. Nauka zjazdów … super…A potem ognisko. Czyli wiadomo alkohol i wygłupy i tak do pierwszej. Pora spać, lecz niestety miałem być tylko jeden dzień, więc z noclegiem problem, ale Tojcia jest wygodna. Postanawiam spać w samochodzie. Nie pierwszy i nie ostatni raz.
Wstaje koło 6, wyspany jak nigdy naładowany energią. Idę na poranny spacer, jest klimat…



Wspinam się na jedną ze skał.
Wracam przed dziewiątą, gdzie już wszyscy się zbierają… idziemy...
I tak zaczyna się kolejny dzień szkolenia. Zaczynamy od Wschodniej Grani, a tam wspinaczka w Studni.



Potem już zjazdy, to mi się najbardziej podobało.



Znów zmieniamy miejsce, kierujemy się na Turnie Kursantów. Kolejna skałka, tu jestem pierwszym ochotnikiem na wspinanie się z dolną asekuracją. Pierwsze zetknięcie się z ekspresami… założyć, potem wpiąć linę …Szybkie instrukcje iw drogę.Nie powiem, lekki stresik był. Wspinam się na samą górę drogą Eurogedon IV,
buduję stanowisko i w dół. Coś niesamowitego. Chce więcej… Wchodzę na Pośrenią Grań – Oringowaną czwórką, Prawie się mi udaje. Znów zmieniamy miejsce. Idziemy na Turnie nad Garażem.
Kolejna droga. Na wędkę? Nie… Z dolną idę…



Tak pokonuję Filar Garażu.



Fajna przygoda, coś nowego. Ekipa super. Lecz niestety szybko się kończy. Dwa dni zleciały jak pięć minut. Za krótko… Niestety zachorowałem… Dość poważnie, na nieuleczalną chorobę… w najbliższych dniach planuje odwiedzić specjalistyczny sklep i kupić sprzęt i jechać się wspinać… I tak narodziło się nowe hobby.
Kategoria Bez Roweru


Dane wyjazdu:
0.00 km 0.00 km teren
h km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:

Ferrata HZS Martinské hole

Niedziela, 10 lipca 2016 · dodano: 16.07.2016 | Komentarze 0

W końcu udało się wybrać na długo oczekiwane Via Ferraty na Słowacji. Wyjeżdżamy z Gliwic o piątej, by po siódmej dotrzeć już na parking przy końcowym przystanku lokalnego autobusu (linie 40, 41 i 42). Ruszamy z Bývalý lom (645m)



i idziemy czerwonym szlakiem ku przygodzie.

Idziemy wąwozem, co jakiś czas przechodzimy potok dzięki drewnianym mostkom. Po drodze natrafiamy na pokopalniane pozostałości - stare maszyny, wagonik, resztki torów.



Idziemy, idziemy, a żelaznej drógi nie ma… zastanawiam się czy dobrze idziemy.
Wreszcie dochodzimy do naszej Via ferraty.
Wskakujemy w lonże i ruszamy w górę, pierwsze przepięcia zajmują trochę czasu, ale potem idzie już gładko. Liny poprowadzone są nisko w dość prostym terenie, więc właściwie używanie lonży nie jest konieczne, zresztą ten odcinek wyceniany jest na B.



Fragment ten pokonujemy nawet szybko dochodząc wreszcie do rozstaju. Na lewo ferrata o trudności B, natomiast po prawej stronie to na co czekaliśmy, czyli C. Było nam mało.
Zaraz za początkiem trudniejszego odcinka są dwie niewielkie Jamy.



Sama ferrata poprowadzona jest tu dość stromo,



blisko niewielkich, acz malowniczych wodospadów, w niektórych miejscach idziemy więc po mokrej skale.



Gdy stajemy na końcu ferraty czujemy pewien niedosyt. Myślałem, że będzie bardziej ekstremalnie. Pakujemy sprzęt do plecaków i ruszamy do schroniska na Martińskich Holach. Następny kierunek to auto.
Trudności? Niektórzy ludzie idą tu bez żadnego sprzętu.
Ferrata HZS Martinské hole nie jest ferratą trudną, ale warto tu się wybrać choćby dlatego by zobaczyć na własne oczy co to jest ta Via ferrata i do czego służy.
Droga ta jest niezłym miejscem, by poćwiczyć i nabrać obycia ze sprzętem przed wyjazdem na poważniejsze żelazne drogi. Decydując się na trudniejszy wariant warto mieć ze sobą lonże, ale kaski w zasadzie nie są potrzebne.
Kategoria Bez Roweru, Góry


Dane wyjazdu:
0.00 km 0.00 km teren
h km/h:
Maks. pr.: km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:

Stezka v oblacích i Zamek Moszna

Niedziela, 15 maja 2016 · dodano: 29.05.2016 | Komentarze 0

Budzę się rano chwilę po ósmej, za oknem świeci słonko. Pogoda super - może rower?
Niestety nie było chętnych.
A może spontaniczny wyjazd do Czech na „Ścieżkę w obłokach”?
Daje post na spontaniczne wypady: Naprawdę spontaniczny wypad bo jak najszybciej start z Gliwic. W ciągu chwili jest chętna osoba. Szybko się zbieram i w drogę…
Po dwunastej docieramy na miejsce. Z daleka wygląda to jak aquapark na górce.



Kupujemy bilety na kolejkę linowa i na Ścieżkę w obłokach.



Ścieżka w obłokach to efekt ciężkiej pracy i zaciętości czeskich inżynierów. Piątego grudnia 2015 roku ta wyjątkowa budowla została przedstawiona wszystkim w całej swej okazałości.
Stezka v oblacích to budowla niezwykła. Wzniesiono ją na wysokości 1116 m. n.p.m. na szczycie Slamnik, tuż obok górnej stacji kolejki Sněžník. Całość ma wysokość około 55 metrów, a ze szczytu rozpościera się piorunujący widok na dolinę Dolnej Morawy, sporą część Jeseników oraz Orlické hory, zaś przy dobrej widoczności można dostrzec zarys Karkonoszy z charakterystyczną Śnieżką.
Trudno tę konstrukcję nazwać klasyczną wieżą widokową.



Jest to raczej przepiękne połączenie trzech wież, promenady i… zjeżdżalni, ale o niej później. Obiekt jest wykonany z drewna modrzewiowego i stali. Wznosi się ponad porastającym górę świerkowym lasem. Wędrując po tej ścieżce w drodze na szczyt pokonujemy odległość 750 metrów oraz 38 m przewyższenia.



Drogę między poszczególnymi poziomami można pokonać także w rękawie z siatki (w obie strony), a z góry na dół można zjechać w 101-metrowej stalowej rurze
Zresztą – nie ma sensu dłużej się rozpisywać – to trzeba zobaczyć!



Pogoda nie rozpieszcza, wieje lodowaty wiatr i pada śnieg.
Nadchodzi pora by wracać …
Wracając już w kierunku domu przypadkowo zahaczamy o zamek w Mosznej.



Moszna położona jest na szlaku komunikacyjnym łączącym Prudnik z Krapkowicami. Nazwa wioski pochodzi prawdopodobnie od nazwiska Moschin, rodziny przybyłej do parafii Łącznik w XIV wieku. Jak głosi legenda, Moszna w średniowieczu należała do Zakonu Templariuszy.
Na stronie National Geographic Polska została opisana bogata historia zameczku:
„Jedni mówią o nim: kicz, inni: Disneyland. Tak czy inaczej, budowla robi wrażenie. Ma 365 pomieszczeń – tyle, ile jest dni w roku – i 99 wież. A w maju w pałacowym ogrodzie kwitną setki azalii, zachwycając zapachem.
Choć potocznie bywa nazywany zamkiem, nigdy nie pełnił funkcji obronnych. Zbudował go pod koniec XIX w. Franz Hubert von Tiele-Winckler, syn niezbyt bogatego porucznika i dziedziczki olbrzymiej fortuny. Państwo von Tiele-Wincklerowie mieli, oprócz fabryk i kopalni, także 33 posiadłości ziemskie. Do pełni szczęścia brakowało im tylko hrabiowskich tytułów i okazałej siedziby.
Niewielki pałac w Mosznej nie spełniał oczekiwań rodu. Kiedy rezydencja spłonęła, Franz Hubert zaczął realizować swoje marzenia. Prace budowlane, których efektem jest bajkowy zamek z oranżerią, rozpoczęto w 1896 r. Franz kazał ozdobić budowlę 99 wieżami, tyle bowiem posiadał majątków. Gdyby miał ich sto, musiałby utrzymywać garnizon wojska. Hrabia (tytuł uzyskał w 1895 r.) wolał wydawać pieniądze na zaspokojenie własnych potrzeb. Franz Hubert robił wszystko, aby tylko ściągnąć do Mosznej cesarza. W parku stworzył sieć kanałów, polecił poprowadzić linię kolejową łączącą Mosznę z resztą świata. W 1911 r. cesarz Wilhelm II odwiedził posiadłość Wincklerów. Rok później uczestniczył w wielkim polowaniu w Mosznej, podczas którego ustrzelono 2 839 sztuk zwierzyny. Królem polowania został oczywiście sam cesarz. Podobno pewnego wieczora stanął w oknie swego apartamentu i zapytał hrabiego Franza Huberta: Jak ci się udało tak szybko zbudować taki pałac?– Panie, pomógł mi szatan – odpowiedział hrabia i koło zamkowej kaplicy kazał postawić figurę diabła. Do dziś w oranżerii stoi wypchany muflon, który pamięta czasy wielkich polowań.



Opowieści z Mosznej pełne są duchów i mrożących krew w żyłach wydarzeń. Jedna z nich jest związana z angielską guwernantką, która prosiła, by po śmierci mogła spocząć na wyspie, w ojczystym kraju. Tymczasem Wincklerowie pochowali ją na wyspie, ale w pałacowym parku. Od tamtej pory straszy. Więcej problemów nastręcza jednak duch służącej-samobójczyni. Legenda mówi, że antenat właścicieli pasjami uwodził służące. Jedna z nich zaszła w ciążę, a gdy arystokrata odmówił uznania dziecka, z rozpaczy powiesiła się w parku. Nie wiadomo, ile prawdy jest w legendzie. Winckler, o którym mowa, podobno nie mógł mieć dzieci. Ale czymże byłby zamek bez duchów i mrocznych opowieści?”
Kategoria Bez Roweru


Dane wyjazdu:
0.00 km 0.00 km teren
h km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal

Zamek Książ

Niedziela, 21 lutego 2016 · dodano: 29.02.2016 | Komentarze 0



Pomysł wycieczki do Książa zrodził się nagle. Wyjazd po dziesiątej i po czternastej na Zamku Książ.
Zamek Książ jest jednym z największych zamków w Polsce i Europie. Zbudowany na urwistym skalnym cyplu, na wysokości 395 m n.p.m., otoczony głęboką kotliną porośniętą lasem. Położony na terenie Książańskiego Parku Krajobrazowego jest budowlą charakteryzującą się różnymi stylami architektury, posiadającą ponad 400 pomieszczeń.
Zamek został wybudowany w latach 1288-1292 przez księcia świdnicko-jaworskiego Bolka I Surowego.



W latach 1491-97 właścicielem zamku został król Władysław Jagiellończyk. Następnie rezydencję oddano pod zastaw rodzinie Hochbergów, którzy stał się wolną własnością dziedziczną ich rodu, aż do 1941 roku, kiedy to został skonfiskowany przez hitlerowców.



W latach 1618-48, podczas trwającej wojny 30-letniej, Książ uległ kilkakrotnemu zniszczeniu. Po zakończonej wojnie zamek był kilkakrotnie przebudowywany. Największe zmiany poczynił Konrad Ernst Maksymilian von Hochberg, przekształcając średniowieczną siedzibę w barokową rezydencję.
W 1941 roku do Zamku Książ wkracza nazistowska paramilitarna organizacja „Todt“, prowadzone są tu intensywne prace, przypuszczalnie przygotowywano tu jedną z głównych kwater Hitlera.
W tym czasie powstają również podziemne tunele pod zamkiem i Dziedzińcem Honorowym. w efekcie których na głębokości około 50 metrów zostały wykute potężne tunele.Historycy mają różne zdania na temat przeznaczenia podziemi pod zamkiem oraz tuneli, które w tym samym czasie budowane były w Górach Sowich.


PLAN OTOCZENIA ZAMKU:
1. BRAMA OŚLA, 2. BIBLIOTEKA, 3. BASZTA PROCHOWA, 4. DZIEDZINIEC HONOROWY, 5. OFICYNY, 6. TARAS BASZTY PROCHOWEJ, 7. TARAS BOGINI FLORY, 8. TARAS WODNY, 9. TARAS ŚRODKOWY, 10. TARAS ORZECHOWY, 11. TARAS BOLKA, 12. TARAS PODKOWIASTY, 13. TARAS RÓŻANY, 14. TARAS KASZTANOWCOWY, 15. TARAS ZACHODNI, 16. TARAS PÓŁNOCNY, 17. TARAS ARKADOWY, 18. AMFITEATR


Kategoria Bez Roweru


Dane wyjazdu:
0.00 km 0.00 km teren
h km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:

Tyrolka

Sobota, 20 lutego 2016 · dodano: 28.02.2016 | Komentarze 0

Z tyrolką miałem do czynienia tylko raz w parku linowy, miała ona z jakieś dwadzieścia metrów. Bałem się trochę, że lina nie wytrzyma, że się urwie. Ale jakoś się udało. Delikatnie się powiesiłem (wow, utrzymała mnie), puściłem się i zjechałem.
Tymczasem w Bytomiu na sportowej dolinie były organizowane skoki i tyrolka.
Na początku nie byłem przekonany do tego by zjechać na tyrolce. W sumie nie było za bardzo z kim jechać... takie wymówki. W końcu wybrałem się z Anią. Koleżanką, przyjaciółką- Boże, jak to głupio brzmi... no cóż. Przyjechała po mnie i pojechaliśmy. Auto zostawiliśmy na parkingu i poszliśmy wzdłuż betonowej drogi, gdzie potem odbiliśmy na błotnisto- bagienny teren. Nawet auto organizatorów nie dało rady go pokonać.



Lekko ubłoceni doszliśmy do dolnej stacji tyrolki. Akurat udało nam się dorwać jednego z organizatorów, który akurat szedł na start czyli strefę adrenaliny (lub mojego końca). Poszliśmy za nim, i tu dopiero zaczynała się przeprawa przez prawdziwe błoto. Ubrudzeni już totalnie dotarliśmy na miejsce.
Masakra: przede mną ukazuje się około 70 metrowa przepaść. Może nie wysokość zrobiła na mnie takie wrażenie, tylko to, że mam się przedostać na drugą stronę za pomocy 170 metrowej liny nad przepaścią. Jedyny plus tego, że są dwie liny, jak jedna się urwie to jest jeszcze druga. Takie moje fantazje.
I ja mam po tym zjechać... Ania pierwsza idzie na ścięcie,



długo się waha, chce rezygnować. Ale walczy. W końcu się odważyła.



No to teraz ja.Stres jest, lecz opanowany, ukryty. Skoczyć czy nie -bicie się z myślami i ta moja wyobraźnia co by było, gdyby ...



w końcu zbieram się na odwagę. Odpycham się



i lecęęęę.



Na początku dziwne uczucie spadania, ale po sekundzie rozkoszuje się -sam nie wiem czym. Czy tym, że zjeżdżam na tyrolce, czy widokiem, czy tym, że się odważyłem. Po prostu super. Brak słów by to opisać. Trzeba po prostu tego spróbować. Po paru sekundach koniec trasy. Hmmm i co teraz ? Ja chcę jeszcze raz. Drugi raz o wiele lepszy, już prawie z rozbiegu zjeżdżam w dół.



Ania chwile później. Poezja. Po drugim razie trzeci. Nie przeszkadza nam że trasa dojścia jest ekstremalnie grząska. Trzeci raz jest jeszcze lepszy. W końcu nadchodzi czas powrotu, wszystko co fajne szybko się kończy. Teraz trzeba czekać tydzień lub dwa, czasem nawet trzy by spędzić kolejny niezapomniany weekend.





Kategoria Bez Roweru


Dane wyjazdu:
0.00 km 0.00 km teren
h km/h:
Maks. pr.: km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:

Spišský hrad

Środa, 6 maja 2015 · dodano: 11.06.2015 | Komentarze 0

Dziś ostatni dzień na Słowacji.
Nie było już sił na trzeci dzień, by udać się na Słowacki Raj. Postanowiliśmy pojechać na Zamek Spiski (Spišský Hrad).
Zamek Spiski zalicza się do największych kompleksów zamkowych w Europie i jest największym zamkiem na Słowacji. Zajmuje powierzchnię ponad 41 tysięcy m2. Ale nie tylko z powodu wielkości w 1993 roku zamek został wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Jego budowę rozpoczęto w dwunastym wieku i rozbudowywano przez kolejne 600 lat. Dziś już wiele z niego nie zostało, ale bliższe spojrzenie pozwoli dostrzec coś fascynującego w przeszłości tego kolosa, nawet jeśli dotychczas historia wcale nas nie pociągała...
Już z daleka robi niesamowite wrażenie.



Początki budowy średniowiecznego grodu na trawertynowym wzgórzu sięgają początku XII wieku. Najstarsza wzmianka pisemna o zamku pochodzi z 1120 roku. Na początku pełnił on funkcję twierdzy granicznej na północnej granicy wczesnofeudalnego państwa węgierskiego.
W drugiej połowie XV wieku wykonał jego przebudowę nowy właściciel Stefan Zápolya, który chciał tutaj stworzyć reprezentacyjną siedzibę szlachecką. W kompleksie zamkowym wybudował pałac, salę rycerską i kaplicę świętej Elżbiety. W jednej z komnat zamku urodził się jego syn Jan, który stał się później królem Węgier.
Od XVI w. do 1636 r. zamek był siedzibą żupanów spiskich z rodu Turzonów, następnie Zápolya, później objął go we władanie ród 1780 na zamku miał miejsce pożar, a Zamek Spiski zamienił się z czasem w ruiny. Ostatni właściciele opuścili zamek w 1948, a w 1961 został uznany za Narodowy Pomnik Kultury (Národná Kultúrna Pamiatka). Całkowitemu spustoszeniu zamku zapobiegli konserwatorzy zabytków. W 1970 roku rozpoczęto wymagającą pod względem technicznym konserwację fortyfikacji i pałaców zagrożonych niestabilnością podłoża skalnego.
W kompleksie zamkowym są aktualnie umieszczone ekspozycje muzealne Muzeum Spiskiego poświęcone historii zamku, broni średniowiecznej i prawu feudalnemu.
Samochód zatrzymaliśmy na parkingu położonym u podnóża wzgórza zamkowego. Dojechaliśmy tutaj przed dziesiątą. Następnie udaliśmy się prawie asfaltową drogą (prawie "robi różnicę") na zamek.



Wejście na zamek zajęło nam około czterdzieści minut z Spišské Podhradie.
Bilet kosztował 5 EUR, dodatkowo obcokrajowcy mogą wypożyczyć za kaucją (10 EUR) elektroniczne urządzenie pozwalające na odsłuchanie w ich języku ojczystym historii danej części zamku. Podczas zwiedzania wystarczyło wybrać na klawiaturze tego urządzenia cyfrę widoczną na zamkowych murach, aby móc wysłuchać odpowiedniego opowiadania lektora. Po raz pierwszy spotkaliśmy się z takim elektronicznym przewodnikiem. Zwiedzanie zaczynamy od górnej części zamku.....



Kamienny okrąg jest pozostałością po wieży z XV wieku,
po jego lewej stronie widać fundamenty dawnej celtyckiej świątyni



Następnie przeszliśmy się po murach zamku dolnego...






Od dziś zamkiem My rządzimy.





Koło trzynastej kończymy zwiedzanie i udajemy się z powrotem do samochodu i kierunek Polska.
Widok z Spišské Podhradie.



Ale postanawiamy jeszcze pojechać na słowackie zakupy i do naszej ulubionej restauracji w Nova Lesna….

Kategoria Bez Roweru


Dane wyjazdu:
0.00 km 0.00 km teren
h km/h:
Maks. pr.: km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:

Podlesok - Suchá Belá

Poniedziałek, 4 maja 2015 · dodano: 14.06.2015 | Komentarze 0

Już dawno był pomysł, żeby wybrać się na wycieczkę na Słowację, a dokładnie na Słowacki Raj.
Wreszcie przyszedł ten moment… Wstajemy koło 7, bo prędzej nam się nie chciało, pakujemy się i w drogę.
Około trzynastej docieramy do Podlesok u wrót Słowackiego Raju, gdzie zaczyna się szlak Suchá Belá.



Suchá Belá to wapienna, krasowa dolina, która na znacznej długości ma charakter skalnego wąwozu. Jej nazwa pochodzi od potoku, który wyciął w mezozoicznych skałach ten fantastyczny wąwóz - Suchá Belá, co znaczy po naszemu Sucha Biała.
Wąwóz ten podobnie jak inne w Słowackim Raju długo był niedostępny. Dopiero w 1900 roku pewien nauczyciel, taternik i działacz turystyczny - Martin Róth z Nowej Wsi Spiskiej wraz z grupą turystów podjął pierwszą próbę zagłębienia się w weń, ale doszli wówczas jedynie do Misowych Wodospadów (słow. Misové vodopády), które okazały się przeszkodą nie do pokonania. Cały wąwóz Suchá Belá udało się przejść dopiero 10 lat później, zaś Martin Róth stał się głównym inicjatorem udostępniania dzikich kanionów Słowackiego Raju i budowy w nich różnego rodzaju ułatwień i pomocy umożliwiających ich przebycie.
Zaczynamy wędrówkę w znanym ośrodku turystycznym położonym w dolinie Wielkiej Białej Wody (słow. Veľká Biela voda) o nazwie Podlesok, należącym administracyjnie do wsi Hrabuszyce (słow. Hrabušice). Nasza trasa rozpoczyna się na wysokości 545 m n.p.m. koło kasy kempingu. Przez wąwóz Suchá Belá prowadzą zielone znaki jednokierunkowego szlaku. Zatem zaczynamy.
Najpierw idziemy ścieżką wzdłuż ogrodzenia kempingu, miedzy szosą a potokiem Suchá Belá do granicy lasu, gdzie rozpoczyna się strefa rezerwatu przyrody „Suchá Belá” (słow. Národná prírodná rezervácia Suchá Belá).
Po wejściu do rezerwatu idziemy po drewnianych kładkach i po drewnianych drabinkach.



Docieramy pod pierwszy wodospad nazwany Misowymi Wodospadami (słow. Misové vodopády) - te same, które dla pierwszych wędrowców okazały się przeszkodą nie do pokonania.



Misowe Wodospady spadają w dół kilkoma kaskadami z wysokości 29,5 metrów do kolejnych kotłów eworsyjnych zwanych potocznie misami. Od tego miejsca musimy zaprzyjaźnić się z wysokimi stalowymi drabinami i łańcuchami.



Wspinamy się przytrzymując się łańcuchami, dalej mamy bardziej pionowe drabinki i chwytamy się bezpośrednio jej szczebelków. Za drabinkami mamy pierwsze metalowe półeczki przytwierdzone do skały zwane po słowacku stúpačky. Przechodzimy po nich między skałami i dostajemy się na kolejną drabinkę, a następnie na metalową platformę i kolejną drabinkę.



Podążając dalej w górę kanionu wchodzimy niebawem na zwężenie tzw. Kaskad, czyli mniejszych wodospadzików. Wciąż do góry, poprzez nadal wartki potok, choć już mniej zasobny w wodę. Wąwóz jest jeszcze bardzo ciasny, pełen powalonych drzew, które spadły ze stromych zboczy wznoszących się ponad potokiem…



Powyżej źródełka wchodzimy na dróżkę z żółtym szlakiem. Wychodzimy na polankę Suchá Belá (959 m.n.p.m.).
Koło godziny siedemnastej kończymy wędrówkę.
Najwyższa pora poszukać noclegu, zastanawiamy się nad namiotem. Ale na namiot jeszcze za zimno i nie ma zbytnio gdzie. Postanawiamy szukać noclegu w jakimś domku. Na początku nie idzie nam to łatwo, ale po ponad godzinnym szukaniu, jadąc jakąś leśną droga docieramy do jakiegoś domku, gdzie myśleliśmy, że na pewno się uda, lecz niestety nie ma miejsc. Podają nam inny adres gdzie są wolne miejsca. Wracamy więc leśną drogą i jedziemy, jedziemy. Hmmm, i gdzie to jest?. Zrezygnowani już fuksem natrafiamy na prawidłową ulice.
Załatwiamy nocleg i szczęśliwi udajemy się jeszcze na zakupy.


Dane wyjazdu:
0.00 km 0.00 km teren
h km/h:
Maks. pr.: km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:

Zamek Ogrodzieniec

Niedziela, 3 maja 2015 · dodano: 11.06.2015 | Komentarze 0

Po dwóch dniach spędzonych w Popowicach na grillowaniu i leniuchowaniu czas wracać. Po drodze jedziemy jeszcze do Ogrodzieńca na zamek.



Ze względu na swoją nazwę, większość turystów błędnie twierdzi, iż jest on położony w miejscowości Ogrodzieniec. Naprawdę znajduje się we wsi Podzamcze, około 2 km na wschód od Ogrodzieńca
Zamek Ogrodzieniec w Podzamczu to prawdziwa perła Wyżyny Krakowsko-Częstochowskiej, wznosi się w środkowej części Jury, na najwyższym jej wzniesieniu - Górze Janowskiego, która ma wysokość 516 m n.p.m.
Nie ma zamku na Jurze, który robiłby większe wrażenie na turystach i przyciągał tak liczne rzesze odwiedzających. To największa budowla na Wyżynie, sięgająca czasów Kazimierza Wielkiego czyli początku XIV wieku.
W przeszłości, w XVI wieku właścicielami twierdzy byli Bonerowie, jeden z najbogatszych rodów w całej Polsce, który urządził sobie tutaj wspaniałą, renesansową rezydencję, przepychem i bogactwem równającą się z Zamkiem Królewskim na Wawelu.
Zamek w Ogrodzieńcu świetnie wkomponowany jest w naturalne masywy wapienne, które dodatkowo osłaniały budowlę.
Pierwsze umocnienia stanęły tu za panowania Bolesława Krzywoustego i przetrwały do 1241 r., kiedy to najazd tatarski zrównał je z ziemią. Na ich miejscu w połowie XIV w. zbudowano zamek gotycki – siedzibę rodu rycerskiego Włodków Sulimczyków. Warownia była doskonale wkomponowana w teren: z trzech stron osłaniały ją wysokie skały, a obwód zamykał kamienny mur, wjazd prowadził wąską szczeliną między skałami.



W 1470 r. zamek oraz przyległe dobra ziemskie kupili od Sulimów majętni mieszczanie krakowscy, Ibram i Piotr Salomonowie. Następnie od Salomonowiczów dobra Ogrodzienieckie przeszły na własność Jana Feliksa Rzeszowskiego proboszcza przemyskiego i kanonika krakowskiego z Przybyszówki. Właścicielami zamku byli w owym czasie również bracia Jana – Andrzej i Stanisław Rzeszowscy. Kolejnymi właścicielami zostali Pileccy, następnie Chełmińscy. W 1523 r. Zamek Ogrodzieniecki kupił Jan Boner, burgrabia, żupnik krakowski. Po śmierci Jana Bonera zamek objął jego bratanek Seweryn Boner i w latach 1530-1545 zbudował renesansowy zamek na miejscu dawnej warowni średniowiecznej.



Następnie w 1562 r. zamek przeszedł w posiadanie Jana Firleja, marszałka wielkiego koronnego, jako męża Zofii, córki Seweryna Bonera. W 1587 r. zamek został zdobyty przez wojska arcyksięcia Maksymiliana, pretendenta do tronu polskiego, a w 1655 r. został częściowo spalony przez wojska szwedzkie, które stacjonowały w nim prawie dwa lata, rujnując znaczną część zabudowań. Kolejnym właścicielem zamku został w 1669 r. Stanisław Warszycki, kasztelan krakowski. Zamek ogrodzieniecki za jego panowania został częściowo odbudowany po zniszczeniach dokonanych przez Szwedów.



Około 1695 r. zamek przeszedł w ręce Męcińskich. Następnie w 1702 r. znacznie ucierpiał w czasie pożaru wznieconego przez wojska szwedzkie Karola XII. Pożar strawił wówczas ponad połowę zamku. Praktycznie nie podjęto już jego odbudowy. Zamek około 1784 r. od rodziny Męcińskich odkupił Tomasz Jakliński, lecz nie dbając o jego stan techniczny, doprowadził do całkowitej ruiny. Ostatni mieszkańcy opuścili zrujnowaną warownię około 1810 r. Kolejnym właścicielem Ogrodzieńca był Ludwik Kozłowski. Ten zupełnie nie liczył się z zabytkową wartością budowli, niszcząc jej mury w celu pozyskania budulca i sprzedając zamkowe wyposażenie Żydom.
Ostatnim właścicielem warowni została pochodząca z pobliskiego zaścianka rodzina Wołczyńskich. Po wojnie obiekt znacjonalizowano. Prace konserwatorskie, zmierzające do zachowania zamczyska w formie trwałej ruiny i udostępnienia go dla zwiedzających, rozpoczęto w 1949 r., a ukończono w 1973 r.



Do domu wracamy około 20, no i cóż robić dalej?
Kategoria Bez Roweru