Info
Ten blog rowerowy prowadzi gary z miasteczka Gliwice. Mam przejechane 46545.42 kilometrów w tym 4148.00 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 16.38 km/hWięcej o mnie.
Mój rower
Wykres roczny
Archiwum bloga
- 2024, Listopad6 - 0
- 2024, Październik5 - 0
- 2024, Wrzesień6 - 0
- 2024, Sierpień10 - 0
- 2024, Lipiec1 - 0
- 2024, Czerwiec1 - 0
- 2024, Maj11 - 0
- 2024, Kwiecień9 - 0
- 2024, Marzec3 - 0
- 2024, Luty2 - 0
- 2024, Styczeń4 - 0
- 2023, Grudzień6 - 0
- 2023, Listopad7 - 0
- 2023, Październik2 - 0
- 2023, Wrzesień8 - 0
- 2023, Sierpień24 - 0
- 2023, Lipiec13 - 0
- 2023, Czerwiec8 - 0
- 2023, Maj7 - 0
- 2023, Kwiecień12 - 0
- 2023, Marzec11 - 0
- 2023, Luty7 - 0
- 2023, Styczeń9 - 0
- 2022, Grudzień20 - 0
- 2022, Listopad24 - 0
- 2022, Październik12 - 0
- 2022, Wrzesień8 - 0
- 2022, Sierpień14 - 0
- 2022, Lipiec19 - 0
- 2022, Czerwiec8 - 0
- 2022, Maj8 - 0
- 2022, Kwiecień1 - 0
- 2022, Marzec2 - 0
- 2022, Luty4 - 0
- 2022, Styczeń6 - 0
- 2021, Listopad2 - 0
- 2021, Październik6 - 0
- 2021, Wrzesień5 - 0
- 2021, Sierpień10 - 0
- 2021, Lipiec5 - 0
- 2021, Czerwiec12 - 0
- 2021, Maj6 - 0
- 2021, Kwiecień1 - 0
- 2021, Luty2 - 0
- 2020, Grudzień5 - 0
- 2020, Listopad3 - 0
- 2020, Październik2 - 0
- 2020, Lipiec2 - 0
- 2020, Czerwiec2 - 0
- 2020, Maj1 - 0
- 2020, Kwiecień3 - 0
- 2019, Grudzień5 - 0
- 2019, Październik1 - 0
- 2019, Wrzesień2 - 0
- 2019, Sierpień8 - 0
- 2019, Lipiec3 - 0
- 2019, Czerwiec4 - 0
- 2019, Maj7 - 0
- 2019, Kwiecień6 - 0
- 2019, Luty2 - 0
- 2018, Listopad1 - 0
- 2018, Sierpień12 - 2
- 2018, Lipiec7 - 0
- 2018, Czerwiec12 - 0
- 2018, Maj5 - 0
- 2018, Kwiecień2 - 0
- 2018, Styczeń1 - 0
- 2017, Grudzień2 - 2
- 2017, Listopad2 - 0
- 2017, Październik2 - 0
- 2017, Wrzesień2 - 0
- 2017, Sierpień11 - 1
- 2017, Lipiec7 - 0
- 2017, Czerwiec7 - 0
- 2017, Maj12 - 0
- 2017, Kwiecień8 - 0
- 2017, Marzec6 - 0
- 2017, Luty3 - 0
- 2017, Styczeń3 - 0
- 2016, Grudzień11 - 0
- 2016, Listopad6 - 0
- 2016, Październik3 - 0
- 2016, Wrzesień6 - 0
- 2016, Sierpień21 - 0
- 2016, Lipiec9 - 0
- 2016, Czerwiec10 - 3
- 2016, Maj12 - 0
- 2016, Kwiecień6 - 0
- 2016, Marzec9 - 2
- 2016, Luty4 - 1
- 2016, Styczeń5 - 2
- 2015, Grudzień4 - 3
- 2015, Listopad1 - 0
- 2015, Październik3 - 0
- 2015, Wrzesień4 - 0
- 2015, Sierpień3 - 0
- 2015, Lipiec7 - 0
- 2015, Czerwiec9 - 0
- 2015, Maj7 - 0
- 2015, Kwiecień5 - 0
- 2015, Marzec6 - 0
- 2015, Luty4 - 0
- 2014, Listopad2 - 0
- 2014, Październik9 - 2
- 2014, Wrzesień11 - 0
- 2014, Sierpień17 - 0
- 2014, Lipiec17 - 0
- 2014, Czerwiec20 - 3
- 2014, Maj17 - 0
- 2014, Kwiecień18 - 0
- 2014, Marzec17 - 0
- 2014, Luty20 - 0
- 2014, Styczeń10 - 2
- 2013, Grudzień16 - 0
- 2013, Listopad13 - 0
- 2013, Październik14 - 0
- 2013, Wrzesień18 - 3
- 2013, Sierpień6 - 0
- 2013, Lipiec1 - 0
- 2013, Kwiecień1 - 0
- 2013, Marzec19 - 0
- 2013, Luty20 - 0
- 2013, Styczeń22 - 0
- 2012, Grudzień14 - 0
- 2012, Listopad16 - 0
- 2012, Październik24 - 0
- 2012, Wrzesień21 - 10
- 2012, Sierpień24 - 1
- 2012, Lipiec28 - 0
- 2012, Czerwiec26 - 1
- 2012, Maj25 - 1
- 2012, Kwiecień17 - 0
- 2012, Marzec25 - 3
- 2012, Luty4 - 0
- 2012, Styczeń14 - 0
- 2011, Grudzień16 - 0
- 2011, Listopad19 - 3
- 2011, Październik24 - 0
- 2011, Wrzesień20 - 0
- 2011, Sierpień28 - 0
- 2011, Lipiec25 - 4
- 2011, Czerwiec25 - 0
- 2011, Maj26 - 0
- 2011, Kwiecień19 - 0
- 2011, Marzec25 - 0
- 2011, Luty16 - 0
- 2011, Styczeń9 - 0
- 2010, Grudzień18 - 0
- 2010, Listopad26 - 0
- 2010, Październik3 - 0
- 2010, Wrzesień18 - 0
- 2010, Sierpień27 - 0
- 2010, Lipiec29 - 0
- 2010, Czerwiec29 - 0
- 2010, Maj25 - 0
- 2010, Kwiecień26 - 0
- 2010, Marzec22 - 0
- 2010, Luty20 - 0
- 2010, Styczeń16 - 0
- 2009, Grudzień17 - 0
- 2009, Listopad27 - 0
- 2009, Październik25 - 0
- 2009, Wrzesień21 - 0
- 2009, Sierpień26 - 1
- 2009, Lipiec28 - 0
- 2009, Czerwiec24 - 0
- 2009, Maj25 - 1
- 2009, Kwiecień29 - 0
- 2009, Marzec23 - 0
- 2009, Luty18 - 0
- 2009, Styczeń18 - 0
- 2008, Grudzień13 - 0
- 2008, Listopad18 - 0
- 2008, Październik25 - 1
- 2008, Wrzesień28 - 0
- 2008, Sierpień22 - 0
- 2008, Lipiec19 - 2
- 2008, Czerwiec5 - 0
- 2008, Maj27 - 2
- 2008, Kwiecień27 - 1
- 2008, Marzec26 - 0
- 2008, Luty17 - 0
- 2008, Styczeń27 - 1
Wpisy archiwalne w miesiącu
Sierpień, 2018
Dystans całkowity: | 353.09 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 31:01 |
Średnia prędkość: | 11.38 km/h |
Maksymalna prędkość: | 63.20 km/h |
Suma podjazdów: | 7791 m |
Suma kalorii: | 16288 kcal |
Liczba aktywności: | 8 |
Średnio na aktywność: | 44.14 km i 3h 52m |
Więcej statystyk |
Dane wyjazdu:
20.22 km
0.00 km teren
00:52 h
23.33 km/h:
Maks. pr.:40.20 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Scott Scale
Gliwice
Poniedziałek, 27 sierpnia 2018 · dodano: 10.09.2018 | Komentarze 0
Dane wyjazdu:
0.00 km
0.00 km teren
h
km/h:
Maks. pr.: km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:
Босна и Херцеговина - Polska
Niedziela, 19 sierpnia 2018 · dodano: 19.09.2018 | Komentarze 0
Już w Gliwicach. Pozostało tylko powspominać.
Urlop niestety się skończył, wydawałoby się, że trochę za krótki, ale ile by nie trwał to i tak zawsze za mało.
Podsumowując całą wyprawę:
Rower spisał się bardzo dobrze, bez żadnej awarii, zwłaszcza, że dostał spory wycisk na zjazdach…
Przejechałem 332,87 kilometry w większości w terenie (trzeba odjąć około piętnastu kilometrów, które przejechaliśmy autobusem, bo nie wyłączyłem GPS-u). Około trzydziestu godzin samej jazdy, dodać tu trzeba, że czasem prowadziło się rower, do tego przerwy… Średnia prędkość to 11,04 km/h.
Suma podjazdów 7791 metrów, trochę zabrakło by „wjechać” na Mont Everest.
Na początku byłem tym wszystkim przerażony, nie wiedziałem czy dam radę, nie powiem chwilami było ciężko. Ale jakoś dawało się radę, najważniejsze, że ekipa się zgrała.
Czarnogóra oczarowała mnie swym pięknem. Widoki rozciągające się dookoła niezapomniane, dzikie wynurzające się z wody, strzelając wysoko w niebo góry porośnięte gęstym lasem niedostępne dla zwykłych turystów, cudowni i bardzo pomocni ludzie. Można być mile zaskoczonym pozytywnym podejściem i kulturą ludzi tego kraju.
Teraz mniej kolorowo, ale nie czarno–biało.
Co do organizatora Cyklotrampa... Jak wspominałem podczas relacji... Pisząc krótko…
Popracowałbym nad lepszym podejściem do ludzi (klienta) i organizacją całej imprezy.
Czasami miałem wrażenie, że to był jakiś rajd. Wyścig z czasem. Kto lepszy, kto szybszy. Reszta się nie liczy. Przytoczę przykład i nie piszę tego dlatego, że byłem całkiem z tyłu, praktycznie zawsze.Jestem człowiekiem, który zawsze sobie poradzi. Nie raz sam organizowałem swoje wyprawy. Nasuwa się pytanie, co by się stało gdyby ktoś się zgubił, lub uległ wypadkowi podczas zjazdu?, a za nim nikogo by już nie było? Niech sobie sam radzi? Chyba nie o to chodzi w zorganizowanej wyprawie. Może się czepiam, ale pisze to co mi się bardzo nie podobało. Pozostawiam to Wam.
Reszta?
Miejsca noclegowe super, najfajniejsze było w Vranjaku. Niesamowite miejsce.Reszta miejsc też bez zastrzeżeń, nawet to w Žabljaku. Trasa?
Trasy super, mino, że dwie były długie i wyczerpujące. Ogólnie rewelacyjne. Jednak moim zdaniem można było zrobić dwa dni jazdy w kanionie Privy. Są tam dość ciekawe trasy. No i niezapomniany rafting pontonem po Tarze w najgłębszym kanionie Europy.
Do Czarnogóry na pewno wrócę, szczególnie do Kanionu Privy, zrobić inne trasy. Tylko nie wiem czy życia starczy.
Na koniec pozdrawiam całą grupę, która była świetna, a szczególności Agatę, Gosię, Kasię i Marcelinę, no i Tomka. Jazda z Wami była niesamowitą przyjemnością. No i te przygody… Uważam, że najlepsza zabawa jest na tyłach.
Kategoria Montenegro 2018
Dane wyjazdu:
0.00 km
0.00 km teren
h
km/h:
Maks. pr.: km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:
Босна и Херцеговина Dan 9 Rafting
Sobota, 18 sierpnia 2018 · dodano: 19.09.2018 | Komentarze 0
Niestety to już ostatni dzień przygody. O
ósmej śniadanie i szybkie przygotowania do Raftingu. Dostajemy niezbędny sprzęt,
pianki, kapoki, kaski. Każda grupa dostaje również swojego pilota czyli sternika.
Czy to przypadek? Chociaż jednak nie sądzę, ale jestem razem ze swoją ekipą
rowerową…
O dziewiątej wyruszamy autami w kierunku granicy, z wielkimi pontonami na dachach.
Przekraczamy granicę, jednak do Czarnogóry nie wjeżdżamy. Przejeżdżamy tylko przez most i można powiedzieć, że jesteśmy na ziemiach niczyich. Wąska droga, gdzie po prawej stronie jest gęsty las, a po lewej przepaść z turkusową rzeką Tarą prowadzi nas na miejsce. Tu ściągamy ponton i przenosimy nad rzekę.
Chwila napięcia, co dalej. Nigdy nie miałem doświadczenia z raftingiem i nie wiem czego się spodziewać. Nadchodzi czas, wchodzimy do pontonu dostajemy po wiośle i … Ruszamy. Zaczynamy płynąć.
Ja z Tomkiem siadamy na przodzie pontonu, nadając tempo wiosłowania, a reszta próbuje dostosować się do nas. Na początku idzie to mozolnie…
Płyniemy, próbujemy się wczuć… nawet idzie.
Niesamowity efekt wywołuje mijanie skał wystających z wody, czasem dosłownie mijamy je na milimetry. Nad wszystkim czuwa nasz pilot-sternik, to on skręca, mówi kiedy wiosłować, kiedy nie. My musimy go słuchać chodź nie zawsze nam to wychodzi…
Zdjęcia ważniejsze.
Ale największy dreszcz emocji wywołują nie skalne ściany, mijane czasem o włos, nie wystające spod wody kamienie, a perspektywa spotkania z samą wodą. Niesamowicie jest widzieć, jak ponton przed nami wpada w wiry – podskakuje w kipieli jak zabawka, a załoga piszczy, krzyczy, odgraża się żywiołowi – i wiedzieć, że nas za chwilę czeka to samo.
Po drodze mamy dwa wodospady. Pod pierwszą kaskadę spadającą prosto z bośniackiego brzegu wpływamy z impetem wbrew nieśmiałym protestom części załogi. Lodowata woda zalewa cały pokład i nas… Wrażenia bezcenne.
Po drodze robimy przerwę, chwila odpoczynku od wiosłowania. Część wychodzi na brzeg, a ja z Tomkiem zanurzamy się w błękitnej Tarze. Chwilę później prąd wody porywa Tomka. Brzmi to strasznie, ale kończy się dobrze. Na całe szczęście. Płyniemy dalej.
Teraz gonimy inną załogę pontonu. To są nasi. Podpływamy bliżej i krzyczymy „do abordażu…” i w tym monecie Tomek przeskakuje na drugi ponton. Mina sterników bezcenna, a my wszyscy w śmiech. My to się umiemy bawić. Taka zabawa. Odzyskujemy Tomka i płyniemy dalej. Co chwilę pokonujemy nowe wiry. Woda nas chlapie. Podskakujemy raz, drugi… Zarzuciło nas. Nagle Gosia i Agata lądują w wodzie. Szybka akcja ratunkowa i wyciągamy dziewczyny z wody. Oj po minach widać że były przerażone. Mało przygód? Jeszcze jedna. Podpływając do pontonów chlapało się wodą… Każdy odpowiadał tym samym, ale jeden ze sterników chyba miał dziś focha. Nie spodobało mu się to… Podpłynął i coś do nas mówi… Tak rozumie co mówi… ale tak naprawdę nie wiem o co mu chodzi… Emocje opadają… Ale tylko na chwilę. Wyprzedzamy go, a pan „Foch” podpływa do nas od tyłu (pewnie sternicy się dogadali) i wskakuje na nasz ponton. Oj, chyba wiem co będzie. Podchodzi do mnie i zrzuca mnie prosto do Tary. Cały się zanurzam, może jakąś sekundę jestem pod wodą, wynurzam się i ogarnia mnie przez ułamek sekundy panika. Szybko analizuję sytuację i podpływam do pontonu z totalnym opanowaniem i śmiechem na twarzy.
(w sytuacjach stresowych i trudnych potrafię szybko działać w górach to czasem bardzo potrzebne, teraz też się przydało)
Jedyny problem to, jak się na niego wgramolić. Próbuję, ale nie wychodzi. Na pontonach poruszenie, podpływam na przód, chwytam za sznura i krzyczę: Załogo na przód!!!.
Pan „Foch” myślał, że się przestraszę, że będę wołał ratunku, ale nie udało mu się. Noo może przez chwilę. Jednak moja załoga nie pozostaje dłużna. Tomek chwyta go za rękę i wrzuca do wody. Tworzymy niezły zespół. W sumie jak się bawić to na całego. Teraz mniej więcej wiem co czuła Agata i Gosia będąc w wodzie, z tą tylko różnicą , że one nie by świadome tego ze zaraz wylądują w wodzie, a ja wiedziałem. Tomek mnie wciąga do pontonu, dosłownie nakrywam się nogami. Jestem ocalony!!!. Cała przygoda trwała około półtora godziny. Fajne przeżycie, nie powiem.
Docieramy na brzeg, a ponton wciągamy do góry. Pozostało jeszcze zrobić pamiątkowe zdjęcia.
Podchodzę do Pana „Focha”, śmiejąc się ściskamy sobie ręce. Po czym szybko przebieramy się, bo o czternastej czeka na nas obiad, już nie pamiętam co było… Godzinę później pakujemy się do autobusu i ruszamy w kierunku Polski.
Podróż jakoś mija, jedziemy przez całą Bośnię, przejeżdżamy przez Chorwację i około północy przekraczamy granicę z Węgrami… Trochę śpię, trochę obserwuję co dzieje się za oknem.
Do Katowic docieramy około jedenastej. Część z nas wysiada, zabiera swoje bagaże, bo autobus jedzie jeszcze do Krakowa. Pakuję rower do auta i pozostaje tylko się pożegnać…
Więcej zdjęć
O dziewiątej wyruszamy autami w kierunku granicy, z wielkimi pontonami na dachach.
Przekraczamy granicę, jednak do Czarnogóry nie wjeżdżamy. Przejeżdżamy tylko przez most i można powiedzieć, że jesteśmy na ziemiach niczyich. Wąska droga, gdzie po prawej stronie jest gęsty las, a po lewej przepaść z turkusową rzeką Tarą prowadzi nas na miejsce. Tu ściągamy ponton i przenosimy nad rzekę.
Chwila napięcia, co dalej. Nigdy nie miałem doświadczenia z raftingiem i nie wiem czego się spodziewać. Nadchodzi czas, wchodzimy do pontonu dostajemy po wiośle i … Ruszamy. Zaczynamy płynąć.
Ja z Tomkiem siadamy na przodzie pontonu, nadając tempo wiosłowania, a reszta próbuje dostosować się do nas. Na początku idzie to mozolnie…
Płyniemy, próbujemy się wczuć… nawet idzie.
Niesamowity efekt wywołuje mijanie skał wystających z wody, czasem dosłownie mijamy je na milimetry. Nad wszystkim czuwa nasz pilot-sternik, to on skręca, mówi kiedy wiosłować, kiedy nie. My musimy go słuchać chodź nie zawsze nam to wychodzi…
Zdjęcia ważniejsze.
Ale największy dreszcz emocji wywołują nie skalne ściany, mijane czasem o włos, nie wystające spod wody kamienie, a perspektywa spotkania z samą wodą. Niesamowicie jest widzieć, jak ponton przed nami wpada w wiry – podskakuje w kipieli jak zabawka, a załoga piszczy, krzyczy, odgraża się żywiołowi – i wiedzieć, że nas za chwilę czeka to samo.
Po drodze mamy dwa wodospady. Pod pierwszą kaskadę spadającą prosto z bośniackiego brzegu wpływamy z impetem wbrew nieśmiałym protestom części załogi. Lodowata woda zalewa cały pokład i nas… Wrażenia bezcenne.
Po drodze robimy przerwę, chwila odpoczynku od wiosłowania. Część wychodzi na brzeg, a ja z Tomkiem zanurzamy się w błękitnej Tarze. Chwilę później prąd wody porywa Tomka. Brzmi to strasznie, ale kończy się dobrze. Na całe szczęście. Płyniemy dalej.
Teraz gonimy inną załogę pontonu. To są nasi. Podpływamy bliżej i krzyczymy „do abordażu…” i w tym monecie Tomek przeskakuje na drugi ponton. Mina sterników bezcenna, a my wszyscy w śmiech. My to się umiemy bawić. Taka zabawa. Odzyskujemy Tomka i płyniemy dalej. Co chwilę pokonujemy nowe wiry. Woda nas chlapie. Podskakujemy raz, drugi… Zarzuciło nas. Nagle Gosia i Agata lądują w wodzie. Szybka akcja ratunkowa i wyciągamy dziewczyny z wody. Oj po minach widać że były przerażone. Mało przygód? Jeszcze jedna. Podpływając do pontonów chlapało się wodą… Każdy odpowiadał tym samym, ale jeden ze sterników chyba miał dziś focha. Nie spodobało mu się to… Podpłynął i coś do nas mówi… Tak rozumie co mówi… ale tak naprawdę nie wiem o co mu chodzi… Emocje opadają… Ale tylko na chwilę. Wyprzedzamy go, a pan „Foch” podpływa do nas od tyłu (pewnie sternicy się dogadali) i wskakuje na nasz ponton. Oj, chyba wiem co będzie. Podchodzi do mnie i zrzuca mnie prosto do Tary. Cały się zanurzam, może jakąś sekundę jestem pod wodą, wynurzam się i ogarnia mnie przez ułamek sekundy panika. Szybko analizuję sytuację i podpływam do pontonu z totalnym opanowaniem i śmiechem na twarzy.
(w sytuacjach stresowych i trudnych potrafię szybko działać w górach to czasem bardzo potrzebne, teraz też się przydało)
Jedyny problem to, jak się na niego wgramolić. Próbuję, ale nie wychodzi. Na pontonach poruszenie, podpływam na przód, chwytam za sznur
Pan „Foch” myślał, że się przestraszę, że będę wołał ratunku, ale nie udało mu się. Noo może przez chwilę. Jednak moja załoga nie pozostaje dłużna. Tomek chwyta go za rękę i wrzuca do wody. Tworzymy niezły zespół. W sumie jak się bawić to na całego. Teraz mniej więcej wiem co czuła Agata i Gosia będąc w wodzie, z tą tylko różnicą , że one nie by świadome tego ze zaraz wylądują w wodzie, a ja wiedziałem. Tomek mnie wciąga do pontonu, dosłownie nakrywam się nogami. Jestem ocalony!!!. Cała przygoda trwała około półtora godziny. Fajne przeżycie, nie powiem.
Docieramy na brzeg, a ponton wciągamy do góry. Pozostało jeszcze zrobić pamiątkowe zdjęcia.
Podchodzę do Pana „Focha”, śmiejąc się ściskamy sobie ręce. Po czym szybko przebieramy się, bo o czternastej czeka na nas obiad, już nie pamiętam co było… Godzinę później pakujemy się do autobusu i ruszamy w kierunku Polski.
Podróż jakoś mija, jedziemy przez całą Bośnię, przejeżdżamy przez Chorwację i około północy przekraczamy granicę z Węgrami… Trochę śpię, trochę obserwuję co dzieje się za oknem.
Do Katowic docieramy około jedenastej. Część z nas wysiada, zabiera swoje bagaże, bo autobus jedzie jeszcze do Krakowa. Pakuję rower do auta i pozostaje tylko się pożegnać…
Więcej zdjęć
Kategoria Montenegro 2018
Dane wyjazdu:
92.77 km
0.00 km teren
06:58 h
13.32 km/h:
Maks. pr.:58.60 km/h
Temperatura:22.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:1732 m
Kalorie: 3465 kcal
Rower:Scott Scale
Montenegro Dan 8 Žabljak - Priva (Пива) - Босна и Херцеговина
Piątek, 17 sierpnia 2018 · dodano: 19.09.2018 | Komentarze 0
Dziś ostatni dzień rowerowy. Ostatni i
najciekawszy. Między innymi dla wydarzeń
właśnie tego dnia zdecydowałem się pojechać na tą wyprawę. Zobaczyć na własne
oczy, to co mnie zainspirowało. Pobudka jak zwykle po siódmej, śniadanie - rogal,
ser żółty, jogurt i tuńczyk. Pakujemy bagaże i zbieramy się o dziewiątej koło marketu
w centrum,gdzie wczoraj robiłem zakupy.
Wyjazd trochę się opóźnia, w końcu ruszamy…oczywiście ruszył peleton. Kto pierwszy ten lepszy? Chyba nie o to chodzi.
Dzisiejsza droga przebiega przez Naciolalni Park Durmitor.
Do pokonania mamy 90 kilometrów, na całe szczęście asfaltem. Oczywiście nieuniknione są długie podjazdy, ciągnące się w nieskończoność. Nie może zabraknąć też szybkich zjazdów, krętymi wąskimi drogami. Ja trzymam się z tylu z Agatą i Gośką – moją
dzielną ekipą. Durmitor jest jednym z wyższych pasm Gór Dynarskich, położone pomiędzy dolinami źródłowych potoków Driny: Pivy na południowym zachodzie i Tary na północnym wschodzie; najwyższy szczyt Bobotov Kuk, 2522 m;
silnie rozczłonkowany, na stokach żłobki i inne formy krasowe; ślady zlodowacenia plejstoceńskiego; lasy iglaste i mieszane. Wyraz Durmitor wywodzi się najprawdopodobniej z języków wschodnio romańskich i oznacza tyle, co Śpiący (por. dormitorium). Według innej koncepcji, nazwa gór pochodzi od celtyckiego wyrażenia tłumaczonego na Rzeka płynąca z gór.
Trasa nie ma serpentyn jak Rumuńska Transfogarska.
Nie ma po drodze sklepów by kupić pamiątki, czy jakieś smakołyki.
Droga przez Góry Durmitor wiedzie przełęczą Sedlo (1907 m. n.p.m.),najwyżej położoną drogą w Czarnogórze. Otoczona przez wapienne, poszarpane szczyty, pośród których 48 sięga wysokości ponad 2000 m n.p.m., a 27 ponad 2200 m. Co jakiś czas mijamy pasterskie koliby na zielonych łąkach i pagórkach, czasem małe wioski (osady).
Pogoda nam sprzyja. Większość podjazdów pokonujemy bardzo wolno.
Gdzieś w połowie trasy zatrzymujemy się przy restauracji, tu już czeka cała ekipa. Coś zamawiam, obsługa beznadziejna, podaje co innego niż było zamówione, a potem problem z płatnością bo wciska coś czego się nie brało, poza tym jedzenie niezbyt dobre, ale jem żeby mieć energię na dalszą drogę. Plusem jest to, że można się napić zimnej coli i uzupełnić zapasy na dalszą drogę.
Ruszamy dalej, trochę z górki trochę pod górkę… W pewnym momencie kończy się asfalt…
i jest stromy zjazd w terenie. Przejeżdżamy przez jakąś małą wioskę.
Przed nami długa wąska uliczka, gdzie z ledwością mieści się auto, zakręty bardzo ostre, na których trzeba zwalniać praktycznie do zera, nigdy nie wiadomo czy coś nie wyjedzie zza zakrętu. Po paruset metrach jest już praktycznie prosto…
Po prawej stronie widać ciągnącą się w nieskończoność wysoką, długa skalną ścianę, która robi niesamowite wrażenie,
a za chwilę po lewej z zarośli wyłania się zachwycające, turkusowe Jezioro…
Pivsko jezero, które jest sztucznym jeziorem zaporowym powstało w 1975 r. przez przegrodzenie rzeki Piva zaporą w rejonie miejscowości Mratinje. Jest to drugie co do powierzchni jezioro Czarnogóry.
Spiętrzone zaporą wody zalały fragmenty głębokich dolin rzek Piva, Komarnica i Vrbica, tworząc wydłużone, kręte jezioro o charakterze fiordu o długości 33 km. Średnia wysokość lustra wody w zbiorniku wynosi 675 m n.p.m., a jego powierzchnia – 12,5 km². Maksymalna głębokość wody wynosi 188 m.
Jedziemy dalej. Nagle pojawia się tunel wydrążony w skale.
Niby nic specjalnego, ale za chwilę pojawia się kolejny i jeszcze jeden.
Wjeżdżamy w kolejne tunele .… Na własne oczy widzę to, co mnie zainspirowało do tego wyjazdu. To jest nie do opisania. Trzeba to zobaczyć na własne oczy.
Tunel,a w tunelu jest jeszcze jedna droga, która biegnie ku górze, gdzie znajduje się kolejna niezwykła droga.
Niestety nie ma tyle czasu, by tam jechać. Robienie zdjęć zajmuje nam dobre pół godziny. Czas goni, pora jechać, a może jeszcze chwilę?
W końcu ruszamy, po drodze mijamy kolejne tunele.
Tunel za tunelem. Wjeżdżam w jeden, po kilkunastu metrach wyjeżdżam, dwadzieścia metrów świeżego powietrza i wjeżdżam do kolejnego i tak pięć pod rząd. A tuneli jest bardzo dużo nie sposób policzyć.
Nie wiadomo na co się patrzyć… Na tunele? Czy na kanion, który wije się wzdłuż drogi, a może na samą drogę? Jeszcze można patrzyć na potężną ścianę skalną. Na szczęście co chwilę są zatoczki, przy których spokojnie można się zatrzymać i chwilę się rozmarzyć, podziwiając widoki.
Zostaję sam, jestem ostatni, robię mnóstwo zdjęć, nagrywam filmy.
Docieram do zapory wodnej Mratinje.
„Zapora budowana w latach 1971-1975 według projektu firmy Energoprojekt. Jej budowa spowodowała zalanie kanionu Piva i utworzenie jeziora Piva, o powierzchni 12,5km² i objętości 880 mln. m³, co czyni jezioro drugim największym w Czarnogórze.
Tama ma 220 metrów wysokości. Długość u podstawy wynosi 30 metrów, a grubość 36 metrów. Korona zapory ma 268 metrów długości i 4,5 metra grubości. Fundamenty sięgają 38 metrów pod poziom gruntu. Do budowy zapory zużyto 820 000 m³ betonu i 5000 ton stali’’. (internet)
Przejeżdżam zaporę i jadę dalej mijając kolejne tunele…
Doganiam dziewczyny i razem docieramy już do granicy, przed nami kilometrowy sznur aut. Przejeżdżamy obok aut i w sumie wpychamy się do okienka budki granicznej. Pokazujemy dokumenty… ale nawet nie chcą ich oglądać. Wyjazd z Czarnogóry dosłownie na „słowo honoru.” Jedziemy dalej, mijamy kolejny posterunek graniczny. Żegnamy się z Montenegro
i przejeżdżamy wąski stalowy most z drewnianą podłogą na rzece Tara. Stajemy przed kolejnym okienkiem, budki granicznej. Pan bierze paszport i przegląda go chyba nawet nie wiedząc czego w nim szukać. Przekraczamy granicę - Bośnia i Hercegowina (Bosna i Hercegovina). Teraz mamy zaledwie dziewięć kilometrów do końca trasy w większości z górki. Droga daje dużo do życzenia, po jednej stronie dziurawy asfalt, po drugiej szuter. Lepsze drogi mamy u nas w lasach. Najlepsze jest to, że jest to droga międzynarodowa E762. Mijamy kilka różnych campingów. W końcu docieramy do Campingu rafting Tara.
Jest około dziewiętnastej, nie ma zbyt dużo czasu na ogarnięcie się, więc od razu idziemy na kolację.
Jedzenie wygląda super, ale mi mięso baranie jakoś nie podchodzi. Jestem trochę wybredny pod tym względem, ale nie jeden na pewno by spróbował… Teraz już pozostaje udać się na zasłużony odpoczynek, bo jutro kolejny dzień, w sumie ostatni dzień wyprawy i również emocjonujący.
Dzisiejsza droga przebiega przez Naciolalni Park Durmitor.
Do pokonania mamy 90 kilometrów, na całe szczęście asfaltem. Oczywiście nieuniknione są długie podjazdy, ciągnące się w nieskończoność. Nie może zabraknąć też szybkich zjazdów, krętymi wąskimi drogami. Ja trzymam się z tylu z Agatą i Gośką – moją
dzielną ekipą. Durmitor jest jednym z wyższych pasm Gór Dynarskich, położone pomiędzy dolinami źródłowych potoków Driny: Pivy na południowym zachodzie i Tary na północnym wschodzie; najwyższy szczyt Bobotov Kuk, 2522 m;
silnie rozczłonkowany, na stokach żłobki i inne formy krasowe; ślady zlodowacenia plejstoceńskiego; lasy iglaste i mieszane. Wyraz Durmitor wywodzi się najprawdopodobniej z języków wschodnio romańskich i oznacza tyle, co Śpiący (por. dormitorium). Według innej koncepcji, nazwa gór pochodzi od celtyckiego wyrażenia tłumaczonego na Rzeka płynąca z gór.
Trasa nie ma serpentyn jak Rumuńska Transfogarska.
Nie ma po drodze sklepów by kupić pamiątki, czy jakieś smakołyki.
Droga przez Góry Durmitor wiedzie przełęczą Sedlo (1907 m. n.p.m.),najwyżej położoną drogą w Czarnogórze. Otoczona przez wapienne, poszarpane szczyty, pośród których 48 sięga wysokości ponad 2000 m n.p.m., a 27 ponad 2200 m. Co jakiś czas mijamy pasterskie koliby na zielonych łąkach i pagórkach, czasem małe wioski (osady).
Pogoda nam sprzyja. Większość podjazdów pokonujemy bardzo wolno.
Gdzieś w połowie trasy zatrzymujemy się przy restauracji, tu już czeka cała ekipa. Coś zamawiam, obsługa beznadziejna, podaje co innego niż było zamówione, a potem problem z płatnością bo wciska coś czego się nie brało, poza tym jedzenie niezbyt dobre, ale jem żeby mieć energię na dalszą drogę. Plusem jest to, że można się napić zimnej coli i uzupełnić zapasy na dalszą drogę.
Ruszamy dalej, trochę z górki trochę pod górkę… W pewnym momencie kończy się asfalt…
i jest stromy zjazd w terenie. Przejeżdżamy przez jakąś małą wioskę.
Przed nami długa wąska uliczka, gdzie z ledwością mieści się auto, zakręty bardzo ostre, na których trzeba zwalniać praktycznie do zera, nigdy nie wiadomo czy coś nie wyjedzie zza zakrętu. Po paruset metrach jest już praktycznie prosto…
Po prawej stronie widać ciągnącą się w nieskończoność wysoką, długa skalną ścianę, która robi niesamowite wrażenie,
a za chwilę po lewej z zarośli wyłania się zachwycające, turkusowe Jezioro…
Pivsko jezero, które jest sztucznym jeziorem zaporowym powstało w 1975 r. przez przegrodzenie rzeki Piva zaporą w rejonie miejscowości Mratinje. Jest to drugie co do powierzchni jezioro Czarnogóry.
Spiętrzone zaporą wody zalały fragmenty głębokich dolin rzek Piva, Komarnica i Vrbica, tworząc wydłużone, kręte jezioro o charakterze fiordu o długości 33 km. Średnia wysokość lustra wody w zbiorniku wynosi 675 m n.p.m., a jego powierzchnia – 12,5 km². Maksymalna głębokość wody wynosi 188 m.
Jedziemy dalej. Nagle pojawia się tunel wydrążony w skale.
Niby nic specjalnego, ale za chwilę pojawia się kolejny i jeszcze jeden.
Wjeżdżamy w kolejne tunele .… Na własne oczy widzę to, co mnie zainspirowało do tego wyjazdu. To jest nie do opisania. Trzeba to zobaczyć na własne oczy.
Tunel,a w tunelu jest jeszcze jedna droga, która biegnie ku górze, gdzie znajduje się kolejna niezwykła droga.
Niestety nie ma tyle czasu, by tam jechać. Robienie zdjęć zajmuje nam dobre pół godziny. Czas goni, pora jechać, a może jeszcze chwilę?
W końcu ruszamy, po drodze mijamy kolejne tunele.
Tunel za tunelem. Wjeżdżam w jeden, po kilkunastu metrach wyjeżdżam, dwadzieścia metrów świeżego powietrza i wjeżdżam do kolejnego i tak pięć pod rząd. A tuneli jest bardzo dużo nie sposób policzyć.
Nie wiadomo na co się patrzyć… Na tunele? Czy na kanion, który wije się wzdłuż drogi, a może na samą drogę? Jeszcze można patrzyć na potężną ścianę skalną. Na szczęście co chwilę są zatoczki, przy których spokojnie można się zatrzymać i chwilę się rozmarzyć, podziwiając widoki.
Zostaję sam, jestem ostatni, robię mnóstwo zdjęć, nagrywam filmy.
Docieram do zapory wodnej Mratinje.
„Zapora budowana w latach 1971-1975 według projektu firmy Energoprojekt. Jej budowa spowodowała zalanie kanionu Piva i utworzenie jeziora Piva, o powierzchni 12,5km² i objętości 880 mln. m³, co czyni jezioro drugim największym w Czarnogórze.
Tama ma 220 metrów wysokości. Długość u podstawy wynosi 30 metrów, a grubość 36 metrów. Korona zapory ma 268 metrów długości i 4,5 metra grubości. Fundamenty sięgają 38 metrów pod poziom gruntu. Do budowy zapory zużyto 820 000 m³ betonu i 5000 ton stali’’. (internet)
Przejeżdżam zaporę i jadę dalej mijając kolejne tunele…
Doganiam dziewczyny i razem docieramy już do granicy, przed nami kilometrowy sznur aut. Przejeżdżamy obok aut i w sumie wpychamy się do okienka budki granicznej. Pokazujemy dokumenty… ale nawet nie chcą ich oglądać. Wyjazd z Czarnogóry dosłownie na „słowo honoru.” Jedziemy dalej, mijamy kolejny posterunek graniczny. Żegnamy się z Montenegro
i przejeżdżamy wąski stalowy most z drewnianą podłogą na rzece Tara. Stajemy przed kolejnym okienkiem, budki granicznej. Pan bierze paszport i przegląda go chyba nawet nie wiedząc czego w nim szukać. Przekraczamy granicę - Bośnia i Hercegowina (Bosna i Hercegovina). Teraz mamy zaledwie dziewięć kilometrów do końca trasy w większości z górki. Droga daje dużo do życzenia, po jednej stronie dziurawy asfalt, po drugiej szuter. Lepsze drogi mamy u nas w lasach. Najlepsze jest to, że jest to droga międzynarodowa E762. Mijamy kilka różnych campingów. W końcu docieramy do Campingu rafting Tara.
Jest około dziewiętnastej, nie ma zbyt dużo czasu na ogarnięcie się, więc od razu idziemy na kolację.
Jedzenie wygląda super, ale mi mięso baranie jakoś nie podchodzi. Jestem trochę wybredny pod tym względem, ale nie jeden na pewno by spróbował… Teraz już pozostaje udać się na zasłużony odpoczynek, bo jutro kolejny dzień, w sumie ostatni dzień wyprawy i również emocjonujący.
Kategoria Montenegro 2018
Dane wyjazdu:
0.00 km
0.00 km teren
h
km/h:
Maks. pr.: km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:
Montenegro Dan 7 Žabljak Crno Jezero
Czwartek, 16 sierpnia 2018 · dodano: 19.09.2018 | Komentarze 0
Piwo i rozmowy
prawie do pierwszej. Krótki sen, bo jakoś nie mogłem spać. Budzę się po
siódmej. O dziewiątej grupa chętnych wyrusza nad Jezioro. Ja z dziewczynami idę na śniadanie do pobliskiej restauracji.
Omlet z serem, naleśnik i herbata, full wypas. Po śniadaniu ruszamy w stronę centrum. To jedyny dzień, w którym jest czas na kupienie jakiś suverirów. Najpierw spacerkiem zamierzamy dojść nad jezioro, jest niedaleko jakieś dwa kilometry od centrum Žabljaka, takiego mini naszego Zakopanego.
Miasto znajduje się w centrum górskiego regionu Durmitor, na wysokości 1456m n.p.m. i jest najwyżej położonym miastem na Bałkanach.
Pierwsza, słowiańska nazwa tej miejscowości brzmiała „Varezina Voda” prawdopodobnie z powodu występowania silnego źródła wody pitnej w pobliżu, co umożliwiło założenie w tym miejscu osady. Później miasto zostało przemianowane na „Hanovi” (oryginalnie „Anovi”), gdyż było to miejsce, w którym odpoczywały karawany. Współczesna nazwa pochodzi z 1870, kiedy to w ciągu jednego dnia rozpoczęto budowę szkoły, kościoła i domu kapitana. Jednak prawie wszystkie oryginalne budynki zostały zniszczone w czasie wojen bałkańskich. Jedynie pozostał stary kościół św. Preobraženje (Przemienienia Pańskiego), zbudowany w 1862 roku jako pomnik zwycięstwa Czarnogóry w walce z Turkami.
Zabljak w 1880 roku stał się miastem z rynkiem, jednocześnie uzyskał miano centrum administracyjnego regionu.
Przed II wojną światową, Zabljak było małym miasteczkiem z typową górską architekturą. Podczas II wojny światowej, Zabljak spłonął prawie do fundamentów. Po wojnie został odbudowany i stał się ośrodkiem sportów zimowych Czarnogóry.
Wzdłuż głównej drogi, jest kilka kiosków z suvenirami, pełno firm turystycznych z ofertami jednodniowych wycieczek i ludzi, którzy sprzedają swoje specjały takie jak miód czy nalewki. Z głównej drogi wchodzimy na asfaltowy deptak, który biegnie nad jezioro. Zaraz skojarzył mi się z drogą na Morskie Oko. Ale tu akurat droga jest naprawdę płaska i o wiele krótsza. Na końcu drogi ukazuje się Crne Jezero.
Crne Jezero leży na wysokości 1416 m n.p.m. Jest to najgłębsze jezioro w Durmitorze – 49 metrów. Składa się z dwóch zbiorników, połączonych wąskim przesmykiem o nazwie Struga, które w lecie wysycha. Powstają wtedy dwa jeziora: Wielkie (Veliko) i Małe (Malo). Różnią się wtedy poziomem wody o około 4 metry.
Postanawiamy obejść jezioro dookoła, czas przejścia według drogowskazu to dwie i pół godziny. Widoki fajne, ale jeśli mam być szczery to Morskie Oko jest o wiele ciekawsze i robi większe wrażenie.
Obchodzących jezioro turystów znacznie mniej niż na deptaku. W drodze powrotnej znad jeziora zaglądamy do restauracji na małe co nieco. Każdy coś zamawia. Ja biorę zupę pomidorową. Bardziej to krem, ale niesamowity w smaku. Potem już tylko pozostało pokupować suveriry. W sumie w tylko jednym miejscu są takie godne kupienia.
Zaczyna padać... Od dłuższego czasu deszcz wisiał w powietrzu. I nagle lunęło. Stoimy przed kioskiem i zastanawiamy się co robić, decydujemy się wrócić taksówką.
Jedzie, machamy. Pojechała, ale zaraz wróciła. Wsiadamy w czwórkę i jedziemy prowadząc taksówkarza gdzie ma jechać, bo nikt z nas nie znał dokładnego adresu. Okazuje się, że taksówkarz pracował w Polsce, gdzieś koło Poznania. W ciągu kilku minut jesteśmy na miejscu i płacimy trzy euro.
Pozostaje po wczorajszej przygodzie ogarnąć ubłocony rower. Padający deszcz na szczęście trochę go umył. Wystarczyło tylko wyczyścić i nasmarować łańcuch.
Około dziewiętnastej ruszamy znów na miasto, na kolację do restauracji, w której już dziś byliśmy.
Zamawiam krem pomidorowy, pierś z kurczaka, frytki i sałatkę. Nie powiem porcja była bardzo duża i bardzo smaczna.
Najedzeni ruszamy do pobliskiego marketu na zakupy, które zamierzam zabrać do kraju i coś na jutrzejsze śniadanie…
Więcej zdjęć
Omlet z serem, naleśnik i herbata, full wypas. Po śniadaniu ruszamy w stronę centrum. To jedyny dzień, w którym jest czas na kupienie jakiś suverirów. Najpierw spacerkiem zamierzamy dojść nad jezioro, jest niedaleko jakieś dwa kilometry od centrum Žabljaka, takiego mini naszego Zakopanego.
Miasto znajduje się w centrum górskiego regionu Durmitor, na wysokości 1456m n.p.m. i jest najwyżej położonym miastem na Bałkanach.
Pierwsza, słowiańska nazwa tej miejscowości brzmiała „Varezina Voda” prawdopodobnie z powodu występowania silnego źródła wody pitnej w pobliżu, co umożliwiło założenie w tym miejscu osady. Później miasto zostało przemianowane na „Hanovi” (oryginalnie „Anovi”), gdyż było to miejsce, w którym odpoczywały karawany. Współczesna nazwa pochodzi z 1870, kiedy to w ciągu jednego dnia rozpoczęto budowę szkoły, kościoła i domu kapitana. Jednak prawie wszystkie oryginalne budynki zostały zniszczone w czasie wojen bałkańskich. Jedynie pozostał stary kościół św. Preobraženje (Przemienienia Pańskiego), zbudowany w 1862 roku jako pomnik zwycięstwa Czarnogóry w walce z Turkami.
Zabljak w 1880 roku stał się miastem z rynkiem, jednocześnie uzyskał miano centrum administracyjnego regionu.
Przed II wojną światową, Zabljak było małym miasteczkiem z typową górską architekturą. Podczas II wojny światowej, Zabljak spłonął prawie do fundamentów. Po wojnie został odbudowany i stał się ośrodkiem sportów zimowych Czarnogóry.
Wzdłuż głównej drogi, jest kilka kiosków z suvenirami, pełno firm turystycznych z ofertami jednodniowych wycieczek i ludzi, którzy sprzedają swoje specjały takie jak miód czy nalewki. Z głównej drogi wchodzimy na asfaltowy deptak, który biegnie nad jezioro. Zaraz skojarzył mi się z drogą na Morskie Oko. Ale tu akurat droga jest naprawdę płaska i o wiele krótsza. Na końcu drogi ukazuje się Crne Jezero.
Crne Jezero leży na wysokości 1416 m n.p.m. Jest to najgłębsze jezioro w Durmitorze – 49 metrów. Składa się z dwóch zbiorników, połączonych wąskim przesmykiem o nazwie Struga, które w lecie wysycha. Powstają wtedy dwa jeziora: Wielkie (Veliko) i Małe (Malo). Różnią się wtedy poziomem wody o około 4 metry.
Postanawiamy obejść jezioro dookoła, czas przejścia według drogowskazu to dwie i pół godziny. Widoki fajne, ale jeśli mam być szczery to Morskie Oko jest o wiele ciekawsze i robi większe wrażenie.
Obchodzących jezioro turystów znacznie mniej niż na deptaku. W drodze powrotnej znad jeziora zaglądamy do restauracji na małe co nieco. Każdy coś zamawia. Ja biorę zupę pomidorową. Bardziej to krem, ale niesamowity w smaku. Potem już tylko pozostało pokupować suveriry. W sumie w tylko jednym miejscu są takie godne kupienia.
Zaczyna padać... Od dłuższego czasu deszcz wisiał w powietrzu. I nagle lunęło. Stoimy przed kioskiem i zastanawiamy się co robić, decydujemy się wrócić taksówką.
Jedzie, machamy. Pojechała, ale zaraz wróciła. Wsiadamy w czwórkę i jedziemy prowadząc taksówkarza gdzie ma jechać, bo nikt z nas nie znał dokładnego adresu. Okazuje się, że taksówkarz pracował w Polsce, gdzieś koło Poznania. W ciągu kilku minut jesteśmy na miejscu i płacimy trzy euro.
Pozostaje po wczorajszej przygodzie ogarnąć ubłocony rower. Padający deszcz na szczęście trochę go umył. Wystarczyło tylko wyczyścić i nasmarować łańcuch.
Około dziewiętnastej ruszamy znów na miasto, na kolację do restauracji, w której już dziś byliśmy.
Zamawiam krem pomidorowy, pierś z kurczaka, frytki i sałatkę. Nie powiem porcja była bardzo duża i bardzo smaczna.
Najedzeni ruszamy do pobliskiego marketu na zakupy, które zamierzam zabrać do kraju i coś na jutrzejsze śniadanie…
Więcej zdjęć
Kategoria Montenegro 2018
Dane wyjazdu:
90.23 km
0.00 km teren
08:01 h
11.26 km/h:
Maks. pr.:57.20 km/h
Temperatura:19.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:1600 m
Kalorie: 3479 kcal
Rower:Scott Scale
Montenegro Dan 6 Nacionalni Park Biogradska Gora Vranjak - Žabljak
Środa, 15 sierpnia 2018 · dodano: 02.10.2018 | Komentarze 0
Dziś wyjątkowo pobudka przed siódmą. Śniadanie o siódmej dość kiepskie, w sumie nie
było co jeść…, szybkie pakowanie i o ósmej w pełnej gotowości rowerowej
ruszamy. Na początku trasy około trzynastu kilometrowy zjazd. Najpierw parę
kilometrów kamienno-szutrowy odcinek w terenie,a potem już wygody asfalt, gdzie można było grzać ile fabryka dała, tylko
szkoda, że dużo zakrętów i trzeba było co chwilę hamować. Docieramy do
miejscowości Kolašin.
Tu czekając na resztę ekipy postanawiamy iść na poranną kawę.
Ja decyduję się na colę. Chciałem kupić jakieś suweniry, ale nic nie było. Jeszcze robię szybkie zapasy wody i jedzenia na dzisiejszą długą drogę… aa nie wspomniałem dziś do przejechania mamy dziewięćdziesiąt kilometrów. Nie powiem, trochę jestem tym przerażony. O dziesiątej ruszamy. Jedziemy asfaltem i umiarkowanie ruchliwą drogą, skręcamy w boczną wąską asfaltową uliczkę, rozpoczynają się podjazdy, zjazdy, ale jakoś idzie.
Po drodze co jakiś czas mijamy domki raz bardzo ubogie, raz bardziej okazałe. Po paru kilometrach asfalt zmienia się w teren… gdzie zaczynają się strome, wyczerpujące podjazdy, dające popalić. Czasem trzeba po prostu zejść z roweru i go prowadzić, bo kamieniste podłoże nie pozwala na swobodny podjazd, a po co marnować energię…
Pogoda dopisuje, słonko mocno świeci czasem przypiekając czasem. Lecz dzisiejsze prognozy pogody przewidują zmianę o sto osiemdziesiąt stopni. Deszcz i burze .
Początkowo jedziemy większą grupą, ale potem grupa się rozciąga i zostajemy w trójkę, czyli Agata, Gośka i Ja. Przez cały czas trzymamy się razem, zamykając praktycznie grupę bo chyba wszyscy nas wyprzedzili. Widoki... Super ogólnie znajdujemy się w paśmie gór Sinjajevina Planina.
Sinjajevina znajduje się w centralnej części Czarnogóry. Oprócz rzek Tara i Morača, Sinjajevina jest otoczona górami: Durmitor na północnym zachodzie, Ljubišnja na północy, Bjelasica na wschodzie na południowy wschód, góry Morača i Maganik na południowym zachodzie. Największa część Sinjajevina jest wysoka, z pochyłym płaskowyżem północnym z warstwową powierzchnią, która rozciąga się w nieskończoność, ze średnią wysokością około 1600 m. Visoravan ma charakter dużego pastwiska, bez większych lasów, podczas gdy często oznacza bez wodność, chociaż ma kilka źródeł obojętnych, a także tych, które wysychają w suchych latach.
Chociaż Jedna część Sinjajevina, w której długa dolina Donji i Gornji Lipov płynie z południowego wschodu z kierunku Kolašin, przez który przepływa Plašnica jako dopływ Tary, otoczona jest imponującymi szczytami i wysokimi skalistymi klifami.
Szlaki, a raczej drogi Sinjajeviny poprowadzone są głównie po dość szerokich drogach, to większość z nich pokryta jest albo drobnym żwirem, albo mniej lub bardziej dużymi kamieniami.
Widoki zapierają dech w piersiach. Kolejny podjazd wjeżdżamy na płaskowyż…
Góry porośnięte trawą albo trawa porośnięta skałami.
Wygląda to niesamowicie. Jedziemy cały czas, do pokonania mamy jeszcze około pięćdziesiąt kilometrów, to jeszcze nawet nie jest połowa drogi. Z drugiej strony niby mało, ale jadąc z prędkością cztery do dziesięciu kilometrów na godzinę, a rzadko więcej, a czasem nawet mniej, gdy są podjazdy, to okazuje się że przed nami jeszcze kilka godzin jazdy. Przed każdym rozpoczętym podjazdem pojawiają się myśli czy za nim będzie już zjazd. Czasem podjazd zaczyna się kolejnym, a rzadko zjazdem, który jest są bardzo krótkie. Jedziemy, jedziemy. Po drodze mijamy opuszczane zniszczone chaty pasterskie.
Pogoda zaczyna się powoli się psuć. Nadciągają ciemne chmury, a z daleko słychać grzmoty. Zaczyna padać, szybko ubieramy coś przeciwdeszczowego i jedziemy dalej. Lecz deszcz nie dość, że nie przestaje to zaczyna padać coraz mocniej. Mijamy budę,taki schowek dla turystów lub na narzędzia.
Chowamy się tam i postanawiamy przeczekać deszcz. Siedzimy tam około pół godziny, deszcz w końcu przestaje padać, więc ruszamy dalej . Droga nie ma końca. Przejechanie godziny tą drogą robi wrażenie, że kolejne piętnaście kilometrów jest mniej, lecz prawda jest nieco inna. Okazuje się, że ze pokonaliśmy zaledwie trzy może cztery kilometry. Znowu zaczyna padać deszcz. Pada coraz bardziej. Zastanawiamy się, gdzie się schronić lecz po drodze nic nie ma. Ale chyba jednak mamy szczęście, bo wyłania się jakiś domek, nawet dwa. Jeden domek mieszkalny, a drugi taka mała stodoła siano i narzędzia ... chowamy się tam. Znajdujemy tam nawet jakieś koce, którymi się ogrzewany. Spędzamy tam dłuższa chwilę. Po jakimś czasie ktoś idzie... Pewnie zauważył że tu jesteśmy... Pewnie nas opieprzy, co my tu robimy i mamy się stąd wynosić… Super, będziemy musieli w tej ulewne jechać...
Wchodzi Pan, myślę że miał około czterdziestu pięciu lat może więcej z synem.Syn może dziesięć lat, nie pamiętam co dokładne mówił, ale coś o pogodzie, że pada że zimno, że się schroniliśmy. Trzyma coś w ręku, okazuje ze ma rakije i trzy kieliszki. Częstuje nas.
Nie mamy wyjścia, musimy wypić, on tu jest gospodarzem, a my tylko gośćmi, którzy się władowali do jego stodoły. Nie jestem pewny, ale odmowa może świadczyć o braku szacunku i możemy sprawić mu przykrość. Mogę się mylić, ale chyba tak coś jest.
Oj mocna ta rakija, ale zarazem taka łagodna. Czuć jak w przełyku robi się ciepło. Co prawda to nikłe uczucie, ale fajnie jest. Chce jeszcze raz polać, ale dziękujemy, tłumacząc się, że jesteśmy na rowerach i musimy być w stanie jechać dalej. Chętnie bym się napił, ale lekko głodni i zmęczeni moglibyśmy już nie być w stanie się ruszyć. Rozmawiamy jeszcze chwilę z Panem skąd jesteśmy, gdzie zmierzamy, wspomina coś o rowerzystach jadących tędy i pytał się czy to nasi… Jednak bariera językowa trochę nam uniemożliwiała swobodne porozumiewanie się. Ale jakoś dogadywaliśmy się, czasem po prostu uśmiechając się. Pan z synem poszli, a my siedzimy dalej.
Wpada nam taki pomysł do głowy, a może tak zapytać się czy by nas nie podwieźli…
Koło domu stał stary dostawczy mercedes. Zapłacimy im i nas zawiozą… Taka myśl chodzi po głowach.
Przed nami ponad czterdzieści kilometrów, a większość to podjazdy i króciutkie zjazdy w terenie, w sumie nie wiadomo co nas jeszcze czeka. Idziemy pytamy się… niestety auto załadowane towarem i nie ma możliwości... Trudno. Ale co? Zapraszają nas do środka, by się ogrzać. Korzystamy z zaproszenia choć trochę głupio. Dla mnie przynoszą krzesło. Tu chyba chłop się bardziej liczy niż kobieta. Dziewczyny na początku stoją, grzeją się koło pieca, a chyba starszy syn, tak mi się wydaję nalewa mi kolejny kieliszek rakiji. Nie za bardzo chcę, ale nie da się odmówić. Bardziej poprawia mi się humor, chodź humory nam towarzyszy cały czas.
Jak już wspomniałem mamy czterdzieści kilometrów i około cztery godziny jak nie lepiej do celu. W końcu musi być jakiś zjazd, bo jesteśmy na płaskowyżu na wysokości około ponad 1600 metrów n.p.m. Zbliża się osiemnasta… więc jest już późno. Pani robi dziewczynom kawę. Przychodzi jeszcze starsza kobieta, która pomimo sędziwego wieku promienieje radością i życiem …
Zapewne zajmują się wypasaniem owiec i krów. Wszędzie ponastawiane pełno misek z mlekiem, robią sery i sprzedają. Na pewno się nie przelewa. Na zimę schodzą pewnie do miasta bo żyć by się tu nie dało. Brak prądu, bieżącej wody i innych wygód. Żeby się ogrzać, grzeją w piecu drewnem. Internetu też nie ma, bo brak zasięgu, towarzyszy nam od dłuższego czasu … taki koniec świata. Ciekawe ilu z nas by wytrzymałoby tu w takich warunkach. Na początek wydaje się super, ale czy na dłuższą metę dałoby radę tak żyć. jak oni. Podziwiam tych ludzi. Oni muszą sobie radzić, by przetrwać. A my mamy tyle wygód i tak narzekamy, że nam źle, mając tak wiele.
Ale wracając do tematu. Deszcz przestał padać. Pora się zbierać i jechać dalej, bo kawał drogi przed nami. Dziękujemy i dajemy im dziesięć euro, nie chcieli wziąć, ale mówimy, że to na szczęście, na lepsze jutro. Żegnamy się, robimy pamiątkowe zdjęcie i ruszamy w dalszą drogę.
Dalsza droga... Hmm. W sumie się nie zmieniła dalej kamienista w dodatku mokra i błotnista.
Kiedy to się skończy? Mija kolejna godzina jazdy, a my zrobiliśmy tylko około pięć kilometrów. Masakra jakaś. Czy my dziś dojedziemy…?
Powoli robi się ciemno, a my w dodatku bez światełek. Co prawda mamy pchełki, które bardziej świecą dla informacji, że jestem na drodze, niż ją oświetlają .
Zmęczeni... pewnie każdemu po głowie chodziły różne myśli… Ale humory nadal dopisywały. Coraz ciemniej, droga zlewa się z ciemnym niebem coraz bardziej. Zastanawiamy się też czy ktoś pamięta, że zostały trzy osoby. Włączam telefon. Wcześniej go wyłączyłem, bo szukając zasięgu wyczerpał prawie całą baterię. Sądziłem, że może się przydać. No i się przydał. Ktoś dzwoni. To Prezes. Pyta co z nami, gdzie jesteśmy. A jednak ktoś się zaniepokoił. Szybko mu wyjaśniam, gdzie jesteśmy.
Pyta - Wyjechać po was?.
Jeśli to nie problem to tak - odpowiadam.
Ok to będziemy czekać przy wyjeździe na główną ulicę… Jak dotrzecie do asfaltu to będziecie mieć już praktycznie z górki- odpowiada Prezes.
Jednak ktoś się o nas martwi, a My się świetnie bawimy. Jedziemy dalej, znowu podjazd, a za chwilę dłuższy odcinek w dół i krótki podjazd i dalej w dół. W końcu zaczyna się asfaltowy dłuższy odcinek, ale to jeszcze nie droga główna. Zjazd, cały czas zjazd, ale jedziemy wolno .. ciemno, brak dobrego oświetlenia. Ważne, że dajemy radę. Nikt nie przypuszczał, że tyle nam to zajmie. Gdyby nie to załamanie pogody to byśmy się wyrobili przed ciemnościami. Kończy się asfaltowa droga i zaczyna się teren, który lekko idzie pod górę i znowu z górki jest radość, że teraz kilometry pokonujemy w ciągu kilku chwil, a nie w godzinę . Wjeżdżamy na asfalt. Widać światła. Jest cywilizacja !!!. Po kilku minutach dojeżdżamy do drogi głównej. Gdzie teraz? Jest drogowskaz, około szesnastu kilometrów jak dobrze pamiętam jest do Žabljaka. Gdzie oni są? Może dalej musimy jechać. Widać jakąś oświetloną budkę pasterską… Ha ha. Śmiech, to nie budka tylko nasz autobus. Tak byliśmy zmęczeni, że pomyliliśmy autobus z budką. Wysiada Prezes. Wita nas z uśmiechem. My oczywiście w dobrych humorach i mówimy: Jedziemy dalej !
Szok… Serio? Odpowiada.
Szczerze może bym się skusił na dalszą jazdę, ale zmęczenie, brak oświetlenia i przemoczeni.. Pakujemy rowery do autobusu i ruszamy.
Jadąc autobusem pokonujemy kolejne podjazdy, a rano wspominali miało być już tylko z górki.
Nie wiem, jakbyśmy dalej jechali sami, na którą byśmy dotarli , chyba na drugą. Dojeżdżamy do Žabljaka, rowery zostają w autobusie, a my podążamy do miejsca gdzie mamy nocleg. Pseudo pensjonat, tak jakby ktoś pojechał na wakacje i zastawił dom sąsiadce, a sąsiadka wynajmuje . Szybko się myjemy,przebieramy i idziemy do reszty ekipy. Humory nas nie opuszczały. Przeżycie niesamowite, czy chciałbym przeżyć to jeszcze raz? Oczywiście, ale wtedy z lepszym oświetleniem. Idziemy na odstrzał. Czeka cała ekipa. Wchodzimy z wielkimi rogalami na twarzy, pewnie rakija nas jeszcze trzymała. Chyba bardziej oni byli w szoku, że pomimo późnego powrotu chce się nam się jeszcze śmiać. A co? Mamy płakać? To co przeżyłem to moje i mam co wspominać. A nie patrzeć się tylko na koło i na to by średnia nie spadła za bardzo. Myślę, że dziewczyny były podobnego zdania.
Dostaliśmy nawet brawa. Oczywiście zaraz było opowiadanie co robiliśmy z dużą dawką humoru. Wszyscy byli ciekawi. Agata i Gosia spisały się na medal . Każdy każdego wspierał i podtrzymywał na duchu.Chyba tworzymy dobry zespół.
Najważniejsze, żeby słabszych nie zostawiać w tyle, zwłaszcza wtedy kiedy jest się lepszym. Czasem lepiej być ze słabszymi. Wtedy są najlepsze przygody. Nie uważam się za dobrego kondycyjnie, a wręcz przeciwnie za bardzo słabego. Kondycja już nie ta co kiedyś… Lubię wyzwania czasami przerastające mnie. Ale do odważnych świat należy . Czasami warto spróbować własnych sił i przeżyć taką przygodę. Ważne jest to, żeby w razie problemów mieć kogoś koło siebie kto ci pomoże. A dziś niestety każdy patrzy tylko na siebie. Dzięki jeszcze raz Gosiu i Agatko za niesamowity dzień. Emocje już opadły, zjedliśmy obiad, który na nas czekał i ruszyliśmy na miasto na nocne zakupy. Trzeba było się nawodnić i dojeść po średniej obiadokolacji....
Więcej zdjęć
Ja decyduję się na colę. Chciałem kupić jakieś suweniry, ale nic nie było. Jeszcze robię szybkie zapasy wody i jedzenia na dzisiejszą długą drogę… aa nie wspomniałem dziś do przejechania mamy dziewięćdziesiąt kilometrów. Nie powiem, trochę jestem tym przerażony. O dziesiątej ruszamy. Jedziemy asfaltem i umiarkowanie ruchliwą drogą, skręcamy w boczną wąską asfaltową uliczkę, rozpoczynają się podjazdy, zjazdy, ale jakoś idzie.
Po drodze co jakiś czas mijamy domki raz bardzo ubogie, raz bardziej okazałe. Po paru kilometrach asfalt zmienia się w teren… gdzie zaczynają się strome, wyczerpujące podjazdy, dające popalić. Czasem trzeba po prostu zejść z roweru i go prowadzić, bo kamieniste podłoże nie pozwala na swobodny podjazd, a po co marnować energię…
Pogoda dopisuje, słonko mocno świeci czasem przypiekając czasem. Lecz dzisiejsze prognozy pogody przewidują zmianę o sto osiemdziesiąt stopni. Deszcz i burze .
Początkowo jedziemy większą grupą, ale potem grupa się rozciąga i zostajemy w trójkę, czyli Agata, Gośka i Ja. Przez cały czas trzymamy się razem, zamykając praktycznie grupę bo chyba wszyscy nas wyprzedzili. Widoki... Super ogólnie znajdujemy się w paśmie gór Sinjajevina Planina.
Sinjajevina znajduje się w centralnej części Czarnogóry. Oprócz rzek Tara i Morača, Sinjajevina jest otoczona górami: Durmitor na północnym zachodzie, Ljubišnja na północy, Bjelasica na wschodzie na południowy wschód, góry Morača i Maganik na południowym zachodzie. Największa część Sinjajevina jest wysoka, z pochyłym płaskowyżem północnym z warstwową powierzchnią, która rozciąga się w nieskończoność, ze średnią wysokością około 1600 m. Visoravan ma charakter dużego pastwiska, bez większych lasów, podczas gdy często oznacza bez wodność, chociaż ma kilka źródeł obojętnych, a także tych, które wysychają w suchych latach.
Chociaż Jedna część Sinjajevina, w której długa dolina Donji i Gornji Lipov płynie z południowego wschodu z kierunku Kolašin, przez który przepływa Plašnica jako dopływ Tary, otoczona jest imponującymi szczytami i wysokimi skalistymi klifami.
Szlaki, a raczej drogi Sinjajeviny poprowadzone są głównie po dość szerokich drogach, to większość z nich pokryta jest albo drobnym żwirem, albo mniej lub bardziej dużymi kamieniami.
Widoki zapierają dech w piersiach. Kolejny podjazd wjeżdżamy na płaskowyż…
Góry porośnięte trawą albo trawa porośnięta skałami.
Wygląda to niesamowicie. Jedziemy cały czas, do pokonania mamy jeszcze około pięćdziesiąt kilometrów, to jeszcze nawet nie jest połowa drogi. Z drugiej strony niby mało, ale jadąc z prędkością cztery do dziesięciu kilometrów na godzinę, a rzadko więcej, a czasem nawet mniej, gdy są podjazdy, to okazuje się że przed nami jeszcze kilka godzin jazdy. Przed każdym rozpoczętym podjazdem pojawiają się myśli czy za nim będzie już zjazd. Czasem podjazd zaczyna się kolejnym, a rzadko zjazdem, który jest są bardzo krótkie. Jedziemy, jedziemy. Po drodze mijamy opuszczane zniszczone chaty pasterskie.
Pogoda zaczyna się powoli się psuć. Nadciągają ciemne chmury, a z daleko słychać grzmoty. Zaczyna padać, szybko ubieramy coś przeciwdeszczowego i jedziemy dalej. Lecz deszcz nie dość, że nie przestaje to zaczyna padać coraz mocniej. Mijamy budę,taki schowek dla turystów lub na narzędzia.
Chowamy się tam i postanawiamy przeczekać deszcz. Siedzimy tam około pół godziny, deszcz w końcu przestaje padać, więc ruszamy dalej . Droga nie ma końca. Przejechanie godziny tą drogą robi wrażenie, że kolejne piętnaście kilometrów jest mniej, lecz prawda jest nieco inna. Okazuje się, że ze pokonaliśmy zaledwie trzy może cztery kilometry. Znowu zaczyna padać deszcz. Pada coraz bardziej. Zastanawiamy się, gdzie się schronić lecz po drodze nic nie ma. Ale chyba jednak mamy szczęście, bo wyłania się jakiś domek, nawet dwa. Jeden domek mieszkalny, a drugi taka mała stodoła siano i narzędzia ... chowamy się tam. Znajdujemy tam nawet jakieś koce, którymi się ogrzewany. Spędzamy tam dłuższa chwilę. Po jakimś czasie ktoś idzie... Pewnie zauważył że tu jesteśmy... Pewnie nas opieprzy, co my tu robimy i mamy się stąd wynosić… Super, będziemy musieli w tej ulewne jechać...
Wchodzi Pan, myślę że miał około czterdziestu pięciu lat może więcej z synem.Syn może dziesięć lat, nie pamiętam co dokładne mówił, ale coś o pogodzie, że pada że zimno, że się schroniliśmy. Trzyma coś w ręku, okazuje ze ma rakije i trzy kieliszki. Częstuje nas.
Nie mamy wyjścia, musimy wypić, on tu jest gospodarzem, a my tylko gośćmi, którzy się władowali do jego stodoły. Nie jestem pewny, ale odmowa może świadczyć o braku szacunku i możemy sprawić mu przykrość. Mogę się mylić, ale chyba tak coś jest.
Oj mocna ta rakija, ale zarazem taka łagodna. Czuć jak w przełyku robi się ciepło. Co prawda to nikłe uczucie, ale fajnie jest. Chce jeszcze raz polać, ale dziękujemy, tłumacząc się, że jesteśmy na rowerach i musimy być w stanie jechać dalej. Chętnie bym się napił, ale lekko głodni i zmęczeni moglibyśmy już nie być w stanie się ruszyć. Rozmawiamy jeszcze chwilę z Panem skąd jesteśmy, gdzie zmierzamy, wspomina coś o rowerzystach jadących tędy i pytał się czy to nasi… Jednak bariera językowa trochę nam uniemożliwiała swobodne porozumiewanie się. Ale jakoś dogadywaliśmy się, czasem po prostu uśmiechając się. Pan z synem poszli, a my siedzimy dalej.
Wpada nam taki pomysł do głowy, a może tak zapytać się czy by nas nie podwieźli…
Koło domu stał stary dostawczy mercedes. Zapłacimy im i nas zawiozą… Taka myśl chodzi po głowach.
Przed nami ponad czterdzieści kilometrów, a większość to podjazdy i króciutkie zjazdy w terenie, w sumie nie wiadomo co nas jeszcze czeka. Idziemy pytamy się… niestety auto załadowane towarem i nie ma możliwości... Trudno. Ale co? Zapraszają nas do środka, by się ogrzać. Korzystamy z zaproszenia choć trochę głupio. Dla mnie przynoszą krzesło. Tu chyba chłop się bardziej liczy niż kobieta. Dziewczyny na początku stoją, grzeją się koło pieca, a chyba starszy syn, tak mi się wydaję nalewa mi kolejny kieliszek rakiji. Nie za bardzo chcę, ale nie da się odmówić. Bardziej poprawia mi się humor, chodź humory nam towarzyszy cały czas.
Jak już wspomniałem mamy czterdzieści kilometrów i około cztery godziny jak nie lepiej do celu. W końcu musi być jakiś zjazd, bo jesteśmy na płaskowyżu na wysokości około ponad 1600 metrów n.p.m. Zbliża się osiemnasta… więc jest już późno. Pani robi dziewczynom kawę. Przychodzi jeszcze starsza kobieta, która pomimo sędziwego wieku promienieje radością i życiem …
Zapewne zajmują się wypasaniem owiec i krów. Wszędzie ponastawiane pełno misek z mlekiem, robią sery i sprzedają. Na pewno się nie przelewa. Na zimę schodzą pewnie do miasta bo żyć by się tu nie dało. Brak prądu, bieżącej wody i innych wygód. Żeby się ogrzać, grzeją w piecu drewnem. Internetu też nie ma, bo brak zasięgu, towarzyszy nam od dłuższego czasu … taki koniec świata. Ciekawe ilu z nas by wytrzymałoby tu w takich warunkach. Na początek wydaje się super, ale czy na dłuższą metę dałoby radę tak żyć. jak oni. Podziwiam tych ludzi. Oni muszą sobie radzić, by przetrwać. A my mamy tyle wygód i tak narzekamy, że nam źle, mając tak wiele.
Ale wracając do tematu. Deszcz przestał padać. Pora się zbierać i jechać dalej, bo kawał drogi przed nami. Dziękujemy i dajemy im dziesięć euro, nie chcieli wziąć, ale mówimy, że to na szczęście, na lepsze jutro. Żegnamy się, robimy pamiątkowe zdjęcie i ruszamy w dalszą drogę.
Dalsza droga... Hmm. W sumie się nie zmieniła dalej kamienista w dodatku mokra i błotnista.
Kiedy to się skończy? Mija kolejna godzina jazdy, a my zrobiliśmy tylko około pięć kilometrów. Masakra jakaś. Czy my dziś dojedziemy…?
Powoli robi się ciemno, a my w dodatku bez światełek. Co prawda mamy pchełki, które bardziej świecą dla informacji, że jestem na drodze, niż ją oświetlają .
Zmęczeni... pewnie każdemu po głowie chodziły różne myśli… Ale humory nadal dopisywały. Coraz ciemniej, droga zlewa się z ciemnym niebem coraz bardziej. Zastanawiamy się też czy ktoś pamięta, że zostały trzy osoby. Włączam telefon. Wcześniej go wyłączyłem, bo szukając zasięgu wyczerpał prawie całą baterię. Sądziłem, że może się przydać. No i się przydał. Ktoś dzwoni. To Prezes. Pyta co z nami, gdzie jesteśmy. A jednak ktoś się zaniepokoił. Szybko mu wyjaśniam, gdzie jesteśmy.
Pyta - Wyjechać po was?.
Jeśli to nie problem to tak - odpowiadam.
Ok to będziemy czekać przy wyjeździe na główną ulicę… Jak dotrzecie do asfaltu to będziecie mieć już praktycznie z górki- odpowiada Prezes.
Jednak ktoś się o nas martwi, a My się świetnie bawimy. Jedziemy dalej, znowu podjazd, a za chwilę dłuższy odcinek w dół i krótki podjazd i dalej w dół. W końcu zaczyna się asfaltowy dłuższy odcinek, ale to jeszcze nie droga główna. Zjazd, cały czas zjazd, ale jedziemy wolno .. ciemno, brak dobrego oświetlenia. Ważne, że dajemy radę. Nikt nie przypuszczał, że tyle nam to zajmie. Gdyby nie to załamanie pogody to byśmy się wyrobili przed ciemnościami. Kończy się asfaltowa droga i zaczyna się teren, który lekko idzie pod górę i znowu z górki jest radość, że teraz kilometry pokonujemy w ciągu kilku chwil, a nie w godzinę . Wjeżdżamy na asfalt. Widać światła. Jest cywilizacja !!!. Po kilku minutach dojeżdżamy do drogi głównej. Gdzie teraz? Jest drogowskaz, około szesnastu kilometrów jak dobrze pamiętam jest do Žabljaka. Gdzie oni są? Może dalej musimy jechać. Widać jakąś oświetloną budkę pasterską… Ha ha. Śmiech, to nie budka tylko nasz autobus. Tak byliśmy zmęczeni, że pomyliliśmy autobus z budką. Wysiada Prezes. Wita nas z uśmiechem. My oczywiście w dobrych humorach i mówimy: Jedziemy dalej !
Szok… Serio? Odpowiada.
Szczerze może bym się skusił na dalszą jazdę, ale zmęczenie, brak oświetlenia i przemoczeni.. Pakujemy rowery do autobusu i ruszamy.
Jadąc autobusem pokonujemy kolejne podjazdy, a rano wspominali miało być już tylko z górki.
Nie wiem, jakbyśmy dalej jechali sami, na którą byśmy dotarli , chyba na drugą. Dojeżdżamy do Žabljaka, rowery zostają w autobusie, a my podążamy do miejsca gdzie mamy nocleg. Pseudo pensjonat, tak jakby ktoś pojechał na wakacje i zastawił dom sąsiadce, a sąsiadka wynajmuje . Szybko się myjemy,przebieramy i idziemy do reszty ekipy. Humory nas nie opuszczały. Przeżycie niesamowite, czy chciałbym przeżyć to jeszcze raz? Oczywiście, ale wtedy z lepszym oświetleniem. Idziemy na odstrzał. Czeka cała ekipa. Wchodzimy z wielkimi rogalami na twarzy, pewnie rakija nas jeszcze trzymała. Chyba bardziej oni byli w szoku, że pomimo późnego powrotu chce się nam się jeszcze śmiać. A co? Mamy płakać? To co przeżyłem to moje i mam co wspominać. A nie patrzeć się tylko na koło i na to by średnia nie spadła za bardzo. Myślę, że dziewczyny były podobnego zdania.
Dostaliśmy nawet brawa. Oczywiście zaraz było opowiadanie co robiliśmy z dużą dawką humoru. Wszyscy byli ciekawi. Agata i Gosia spisały się na medal . Każdy każdego wspierał i podtrzymywał na duchu.Chyba tworzymy dobry zespół.
Najważniejsze, żeby słabszych nie zostawiać w tyle, zwłaszcza wtedy kiedy jest się lepszym. Czasem lepiej być ze słabszymi. Wtedy są najlepsze przygody. Nie uważam się za dobrego kondycyjnie, a wręcz przeciwnie za bardzo słabego. Kondycja już nie ta co kiedyś… Lubię wyzwania czasami przerastające mnie. Ale do odważnych świat należy . Czasami warto spróbować własnych sił i przeżyć taką przygodę. Ważne jest to, żeby w razie problemów mieć kogoś koło siebie kto ci pomoże. A dziś niestety każdy patrzy tylko na siebie. Dzięki jeszcze raz Gosiu i Agatko za niesamowity dzień. Emocje już opadły, zjedliśmy obiad, który na nas czekał i ruszyliśmy na miasto na nocne zakupy. Trzeba było się nawodnić i dojeść po średniej obiadokolacji....
Więcej zdjęć
Kategoria Montenegro 2018
Dane wyjazdu:
5.94 km
0.00 km teren
00:49 h
7.27 km/h:
Maks. pr.:7.20 km/h
Temperatura:28.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:231 m
Kalorie: 463 kcal
Rower:Scott Scale
Montenegro Dan 5 Nacionalni Park Biogradska Gora
Wtorek, 14 sierpnia 2018 · dodano: 11.09.2018 | Komentarze 0
Dziś wstaję po siódmej, dość wcześnie,
zwłaszcza, że śniadanie dopiero o dziewiątej. Poranny spacerek w pobliżu
pięknej wioski. Słonko już od mocno grzeje.
Po śniadaniu o dziesiątej cała ekipa rusza na trasę. Do pokonania około czterdziestu kilometrów po pobliskich górach. Ja dzisiaj odpoczywam, ale i tak jadę na nieco spokojniejszą i krótszą trasę, na pobliski szczyt Troglarz 2072 m.
Na samą górę nie wyjeżdżam, kawałek pod szczytem robię sobie długi relaks.
Widoki piękne, bliższe i dalsze góry robią niesamowite wrażenie. Wszędzie dookoła góry, napatrzeć się nie da.
Dziś dzień lenistwa. Spędzam tam czas prawie do szesnastej, po prostu odpoczywając. Teraz już tylko szybki zjazd do wioski.
Dziś ładowałem baterie przed jutrem. Jutro czeka nas trasa dziewięćdziesiąt kilometrów, większości terenem.
Nie powiem, trochę mnie ta trasa przeraża, ale czasem strach ma wielkie oczy. Okaże się jutro.
O dziewiętnastej jak zawsze kolacja, (Punjena paprika) Papryczki nadziewane ryżem i mięsem mielonym, podobne do naszych gołąbków, chyba wszyscy się tym zażerali, bo co chwila przynosili dokładki, pycha… że już nie pamiętam co było innego do jedzenia…
Więcej zdjęć
Po śniadaniu o dziesiątej cała ekipa rusza na trasę. Do pokonania około czterdziestu kilometrów po pobliskich górach. Ja dzisiaj odpoczywam, ale i tak jadę na nieco spokojniejszą i krótszą trasę, na pobliski szczyt Troglarz 2072 m.
Na samą górę nie wyjeżdżam, kawałek pod szczytem robię sobie długi relaks.
Widoki piękne, bliższe i dalsze góry robią niesamowite wrażenie. Wszędzie dookoła góry, napatrzeć się nie da.
Dziś dzień lenistwa. Spędzam tam czas prawie do szesnastej, po prostu odpoczywając. Teraz już tylko szybki zjazd do wioski.
Dziś ładowałem baterie przed jutrem. Jutro czeka nas trasa dziewięćdziesiąt kilometrów, większości terenem.
Nie powiem, trochę mnie ta trasa przeraża, ale czasem strach ma wielkie oczy. Okaże się jutro.
O dziewiętnastej jak zawsze kolacja, (Punjena paprika) Papryczki nadziewane ryżem i mięsem mielonym, podobne do naszych gołąbków, chyba wszyscy się tym zażerali, bo co chwila przynosili dokładki, pycha… że już nie pamiętam co było innego do jedzenia…
Więcej zdjęć
Kategoria Montenegro 2018
Dane wyjazdu:
22.08 km
0.00 km teren
02:27 h
9.01 km/h:
Maks. pr.:63.20 km/h
Temperatura:23.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:653 m
Kalorie: 1404 kcal
Rower:Scott Scale
Montenegro Dan 4 Štavna, Vas Komovi - Nacionalni Park Biogradska Gora Vranjak
Poniedziałek, 13 sierpnia 2018 · dodano: 11.09.2018 | Komentarze 0
Kolejny dzień.. Pobudka po siódmej,
śniadanie o ósmej. To już tradycja tej wyprawy. Śniadanie w porównaniu do
wczorajszej kolacji jest bardzo marne, nie ma praktycznie co jeść.
Kilka plasterków wędliny, trochę sera, parę plasterków pomidora i ogórka...Kto pierwszy ten lepszy. Oj, dziś będzie głodówka... Po śniadaniu wyjście na pobliski szczyt... Cała grupa wyrusza jak stado owiec za…Prezesem. Dwie godziny wejście, półtora zejście. Czyli jednym słowem, bieg.
Ja nie idę z nimi, nie bawi mnie bieg na górę. Wydaje mi się, że źle się kierują bo obchodzą górę z lewej strony, a na Kom Kučki idzie się prawą, a i na drugi szczyt też można iść prawą stroną.
Na ten szczyt prowadzi tylko jeden szlak nie ma innego! Z Eko-Katunu trzeba liczyć około trzech godzin. Komovi, składaj się z 3 szczytów i jeden z nich jest nie oszkalowany.
Ja postanawiam iść z Grześkiem, zrobić taki mały rekonesans. Może tu kiedyś tu wrócę. Ściągnięcie mapy z Internetu zajęło mi dosłownie chwilę. Kierujemy się na prawidłowy według mapy szlak . Po chwili dostrzegamy drogowskaz wskazujący drogę na szczyt i czas - dwie i pół godziny.
Idziemy, na początku myśląc, że dojdziemy tylko do pobliskich piargów, jednakże ciągnie mnie dalej i ciągnę za sobą dość niechętnego Grześka. Przechodzimy przez pustynie piargów, nawet mijamy znak ostrzegający przed lecącymi kamieniami, podchodzimy coraz wyżej, trawersując już pobliskie zbocza. Jeszcze kawałek, góra woła, ciągnie do siebie.
Namawiam Grześka…żeby iść dalej. Zgadza się. Dochodzimy do miejsca gdzie szlak ostro skręca w lewo i trawersuje strome zbocza Kom Vasojevicki. Jesteśmy gdzieś w połowie drogi… Powyżej dwóch tysięcy. Dalej już nie idziemy. Nawet nie ma mowy na dalszą wędrówkę. Miał być tylko spacer, a jesteśmy już w połowie drogi bez żadnych zapasów wody. Tylko aparat w ręku. Nawet gdyby była woda nie poszlibyśmy dalej, było za mało czasu, a i Grzesiek nie bardzo był chętny. Trochę szkoda. A poza tym co to za przyjemność gonić i wchodzić w pośpiechu na szczyt.
Siadam na kamieniu i cieszę się widokami.
Może tu kiedyś tu wrócę, pochodzić po tych górach. Powoli schodzimy… Okazuje się, że część grupy weszła na szczyt, a większość grupy zawróciła, ponieważ szli na skróty… Podobno GPS tak ich prowadził.
Każdy praktycznie wracał sam ! Głupota? Czy brak odpowiedzialności ? Akurat na tym puncie jestem przewrażliwiony, bo chodzę po górach już dość długo i zawsze stawiam na pierwszym miejscu bezpieczeństwo…
Nie każdy zna góry i zasady bezpiecznego poruszania się po nich, ale idąc w grupie powinien czuć się bezpiecznie i mieć zaufanie do przewodnika.
W sumie fakt, niech każdy sobie radzi sam. Słowa, które jakoś mi zapisały się w głowie.
A gdzie zasada, że razem idziemy w góry i razem wracamy? Niestety, tu NIE OBOWIĄZYWAŁA! Co więcej dodać… Zostawiam was z tym przemyśleniem.
Około godziny drugiej mamy obiad, zupa bodajże kalafiorowa i sałatka pomidorowo-ogórkowa z cebulą posypane wszystko pysznym białym serem, szkoda że tak mało. Po obiedzie ostatnie przygotowania, pakowanie do autobusu bagaży i przed trzecią ruszamy na rowerach do kolejnego miejsca. Dziś lajtowo, do pokonania mamy tylko dwadzieścia cztery kilometry. A czy na pewno… Na początku fajny szybki zjazd asfaltem, znowu gnanie, ile fabryka dała, lecz szybko się to kończy. Dojeżdżamy do wielkiego skrzyżowania, gdzie trzeba skręcić w lewo. O mało nie pojechałem prosto, no co fajnie się gnało... w ostatnim momencie zauważyłem strzałki.Po paru metrach znów skręt tym razem w prawo… i ukazuje się stromy podjazd w terenie. Praktycznie cały czas pojazd,
z małymi przerwami na odpoczynek, czasem nawet na spacer z rowerem.
Trzymam się już cały czas tyłów, jadąc z wesołą ekipą: Agatą, Gosią, Marceliną, Kasią i Tomkiem.
Przed dziewiętnastą docieramy do miejsca… do przepięknego miejsca.
Aż słów brakuje żeby to opisać. Można powiedzieć mała osada, wioska Vranjak, gdzie pasą się owce, krowy chodzą miedzy domkami, a dookoła góry.
Domki drewniane wszystkie w starym stylu. Dwu lub czteroosobowe. Nawet są jednoosobowe, wyglądające jak duża buda dla psa.
Dla psów też niczego sobie. Jak na razie to chyba najlepszy nocleg, bardzo klimatyczny.
Może nie każdy lubi takie warunki… żeby do „łazienki” przechodzić przez cała mini wioskę jednakże mi się podoba. - zimna woda… Jak dla mnie super… Lepsze to od pięciogwiazdkowego hotelu.
Więcej zdjęć
Kilka plasterków wędliny, trochę sera, parę plasterków pomidora i ogórka...Kto pierwszy ten lepszy. Oj, dziś będzie głodówka... Po śniadaniu wyjście na pobliski szczyt... Cała grupa wyrusza jak stado owiec za…Prezesem. Dwie godziny wejście, półtora zejście. Czyli jednym słowem, bieg.
Ja nie idę z nimi, nie bawi mnie bieg na górę. Wydaje mi się, że źle się kierują bo obchodzą górę z lewej strony, a na Kom Kučki idzie się prawą, a i na drugi szczyt też można iść prawą stroną.
Na ten szczyt prowadzi tylko jeden szlak nie ma innego! Z Eko-Katunu trzeba liczyć około trzech godzin. Komovi, składaj się z 3 szczytów i jeden z nich jest nie oszkalowany.
Ja postanawiam iść z Grześkiem, zrobić taki mały rekonesans. Może tu kiedyś tu wrócę. Ściągnięcie mapy z Internetu zajęło mi dosłownie chwilę. Kierujemy się na prawidłowy według mapy szlak . Po chwili dostrzegamy drogowskaz wskazujący drogę na szczyt i czas - dwie i pół godziny.
Idziemy, na początku myśląc, że dojdziemy tylko do pobliskich piargów, jednakże ciągnie mnie dalej i ciągnę za sobą dość niechętnego Grześka. Przechodzimy przez pustynie piargów, nawet mijamy znak ostrzegający przed lecącymi kamieniami, podchodzimy coraz wyżej, trawersując już pobliskie zbocza. Jeszcze kawałek, góra woła, ciągnie do siebie.
Namawiam Grześka…żeby iść dalej. Zgadza się. Dochodzimy do miejsca gdzie szlak ostro skręca w lewo i trawersuje strome zbocza Kom Vasojevicki. Jesteśmy gdzieś w połowie drogi… Powyżej dwóch tysięcy. Dalej już nie idziemy. Nawet nie ma mowy na dalszą wędrówkę. Miał być tylko spacer, a jesteśmy już w połowie drogi bez żadnych zapasów wody. Tylko aparat w ręku. Nawet gdyby była woda nie poszlibyśmy dalej, było za mało czasu, a i Grzesiek nie bardzo był chętny. Trochę szkoda. A poza tym co to za przyjemność gonić i wchodzić w pośpiechu na szczyt.
Siadam na kamieniu i cieszę się widokami.
Może tu kiedyś tu wrócę, pochodzić po tych górach. Powoli schodzimy… Okazuje się, że część grupy weszła na szczyt, a większość grupy zawróciła, ponieważ szli na skróty… Podobno GPS tak ich prowadził.
Każdy praktycznie wracał sam ! Głupota? Czy brak odpowiedzialności ? Akurat na tym puncie jestem przewrażliwiony, bo chodzę po górach już dość długo i zawsze stawiam na pierwszym miejscu bezpieczeństwo…
Nie każdy zna góry i zasady bezpiecznego poruszania się po nich, ale idąc w grupie powinien czuć się bezpiecznie i mieć zaufanie do przewodnika.
W sumie fakt, niech każdy sobie radzi sam. Słowa, które jakoś mi zapisały się w głowie.
A gdzie zasada, że razem idziemy w góry i razem wracamy? Niestety, tu NIE OBOWIĄZYWAŁA! Co więcej dodać… Zostawiam was z tym przemyśleniem.
Około godziny drugiej mamy obiad, zupa bodajże kalafiorowa i sałatka pomidorowo-ogórkowa z cebulą posypane wszystko pysznym białym serem, szkoda że tak mało. Po obiedzie ostatnie przygotowania, pakowanie do autobusu bagaży i przed trzecią ruszamy na rowerach do kolejnego miejsca. Dziś lajtowo, do pokonania mamy tylko dwadzieścia cztery kilometry. A czy na pewno… Na początku fajny szybki zjazd asfaltem, znowu gnanie, ile fabryka dała, lecz szybko się to kończy. Dojeżdżamy do wielkiego skrzyżowania, gdzie trzeba skręcić w lewo. O mało nie pojechałem prosto, no co fajnie się gnało... w ostatnim momencie zauważyłem strzałki.Po paru metrach znów skręt tym razem w prawo… i ukazuje się stromy podjazd w terenie. Praktycznie cały czas pojazd,
z małymi przerwami na odpoczynek, czasem nawet na spacer z rowerem.
Trzymam się już cały czas tyłów, jadąc z wesołą ekipą: Agatą, Gosią, Marceliną, Kasią i Tomkiem.
Przed dziewiętnastą docieramy do miejsca… do przepięknego miejsca.
Aż słów brakuje żeby to opisać. Można powiedzieć mała osada, wioska Vranjak, gdzie pasą się owce, krowy chodzą miedzy domkami, a dookoła góry.
Domki drewniane wszystkie w starym stylu. Dwu lub czteroosobowe. Nawet są jednoosobowe, wyglądające jak duża buda dla psa.
Dla psów też niczego sobie. Jak na razie to chyba najlepszy nocleg, bardzo klimatyczny.
Może nie każdy lubi takie warunki… żeby do „łazienki” przechodzić przez cała mini wioskę jednakże mi się podoba. - zimna woda… Jak dla mnie super… Lepsze to od pięciogwiazdkowego hotelu.
Więcej zdjęć
Kategoria Montenegro 2018
Dane wyjazdu:
43.10 km
0.00 km teren
04:30 h
9.58 km/h:
Maks. pr.:52.80 km/h
Temperatura:27.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:1465 m
Kalorie: 2305 kcal
Rower:Scott Scale
Montenegro Dan 3 Plav - Štavna, Vas Komovi
Niedziela, 12 sierpnia 2018 · dodano: 06.09.2018 | Komentarze 0
Kolejny dzień. Pobudka po siódmej. Trzeba
się jeszcze spakować, bo dzisiaj opuszczamy miejscowość Priv i kierujemy się
dalej. O ósmej jest śniadanie, w sumie to samo, co wczoraj. Po śniadaniu
przygotowania i pakowanie bagaży do autobusu, o dziewiątej ruszamy w drogę,
oczywiście na rowerach. Część grupy wybiera dłuższa drogę, która miała być
wczoraj, i jedzie wokół jeziora. Ja odpuszczam i jadę do centrum Plav z
większością grupy.
am czeka nas poranna kawa, piwo lub cola, kto na co ma ochotę. Chwilę po dziesiątej ruszamy z centrum, za strzałkowym. Strzałkowy to osoba, która jedzie pierwsza i rysuje strzałki, by osoby jadące z tyłu mogły trafić do celu. Pomysł dobry zwłaszcza dla osób słabszych, które są daleko w tyle.
Początkowo droga biegnie asfaltem, główną drogą R9, ruch bardzo mały. Trzymam się samego przodu, trochę krótkich podjazdów czy zjazdów, więc nie mam większych problemów. Gorzej jak zaczyna się dłuższy podjazd. Po kilku kilometrach skręcamy w boczną uliczkę.
Wąska uliczka, która biegnie przez miejsca takie jak Krivače czy Mašnica, po prostu omija główną drogę.
Jedziemy przez małe wioski. Co jakiś czas pojawiają się pojedyncze domki, czasem skupiska, a wokół góry. Gdzie nie popatrzeć tam góry. Lekkie podjazdy, lekkie zjazdy i tak cały czas. Teraz jadę sam, co jakiś czas zatrzymuje się by zrobić zdjęcia. Przód mi uciekł, a z tyłu nikogo nie ma. Pewnie są jeszcze daleko. Znów wjeżdżam na drogę R9 i cały czas jadę według strzałek.
Docieram do miejscowości Andrijevica. Tu czeka grupa. Czekamy na resztę. Dobrą godzinę siedzimy i co jakoś czas ktoś dojeżdża.
Pora ruszać dalej. Tu już kończy się sielanka. Czeka nas około dwunastu kilometrów podjazdu. Na początku jeszcze jest dobrze, asfalt, co prawda dziurawy, ale jestem w stanie jechać dość płynnie, spokojnie. To się nacieszyłem asfaltem…
W pewnym momencie się po prostu urywa, a ja wjeżdżam na kamienisto- szutrową drogę, podjazd staje się bardziej męczący, chwilami nawet schodzę z roweru i go prowadzę, bo ciężko podjechać.
Nie mam aż takiej kondycji, by walczyć w terenie z podjazdami. Może gdyby z tyłu były większe tarcze… Mogę sobie gdybać, a liczy się tu i teraz. Nie powiem jest ciężko, ale kieruję się dalej do celu. Po drodze piękne widoki gór i dolin. Po prostu super. Mijam znak, co prawda w przeciwnym kierunku, ale dość ciekawy. Tu chyba byli ci pijani pogranicznicy… Fajną mają zabawę.
Zjazdy były krótkie, za to podjazdy czasem nie miały końca, nie powiem miałem już dość, jechałem sam, więc trochę kiepsko, zastanawiałem się czasem, czy dobrze jadę, bo przed dłuższy czas nie było żadnej strzałki. Znów zaczyna się zjazd, może bardziej płasko, ale rower prawie sam się powoli rozpędza. Radość jednak nie była długa, jest strzałka i kolejny podjazd, strzałka każe jechać w lewo, ja postanawiam jechać prosto. Po chwili wjeżdżam na asfalt skręcam w lewo i tu mam tez podjazd, ale bardziej spokojny. Po kilku chwilach docieram do kolejnej strzałki. Skąd wiedziałem jak jechać? Nawigacja mi podpowiedziała. To już prawie tu. Kilometr dzieli mnie do końca trasy.
W końcu po czterdziestu trzech kilometrach docieram do wioski Štavna, gdzie mamy nocleg w pięknym miejscu.
W oddali góruje szczyt Kom Vasojevićki 2464 n.p.m., za nim Kom Kučki 2487 m n.p.m. szczyt w paśmie Komovi, w Górach Dynarskich i jest to najwyższy szczyt tego pasma. Jest przed osiemnastą, a o dziewiętnastej jest kolacja, pozostaje rozpakować się, umyć i iść coś zjeść. Kolacja przepyszna, zupa jakaś warzywno-rosołowa, na drugie makaron i mięso w sosie. Co prawda mięsa nie jadłem, ale makaron z samym sosem był chyba jeszcze lepszy. Teraz już nic nie pozostaje jak nabierać sił na kolejny dzień.
Więcej zdjęć
am czeka nas poranna kawa, piwo lub cola, kto na co ma ochotę. Chwilę po dziesiątej ruszamy z centrum, za strzałkowym. Strzałkowy to osoba, która jedzie pierwsza i rysuje strzałki, by osoby jadące z tyłu mogły trafić do celu. Pomysł dobry zwłaszcza dla osób słabszych, które są daleko w tyle.
Początkowo droga biegnie asfaltem, główną drogą R9, ruch bardzo mały. Trzymam się samego przodu, trochę krótkich podjazdów czy zjazdów, więc nie mam większych problemów. Gorzej jak zaczyna się dłuższy podjazd. Po kilku kilometrach skręcamy w boczną uliczkę.
Wąska uliczka, która biegnie przez miejsca takie jak Krivače czy Mašnica, po prostu omija główną drogę.
Jedziemy przez małe wioski. Co jakiś czas pojawiają się pojedyncze domki, czasem skupiska, a wokół góry. Gdzie nie popatrzeć tam góry. Lekkie podjazdy, lekkie zjazdy i tak cały czas. Teraz jadę sam, co jakiś czas zatrzymuje się by zrobić zdjęcia. Przód mi uciekł, a z tyłu nikogo nie ma. Pewnie są jeszcze daleko. Znów wjeżdżam na drogę R9 i cały czas jadę według strzałek.
Docieram do miejscowości Andrijevica. Tu czeka grupa. Czekamy na resztę. Dobrą godzinę siedzimy i co jakoś czas ktoś dojeżdża.
Pora ruszać dalej. Tu już kończy się sielanka. Czeka nas około dwunastu kilometrów podjazdu. Na początku jeszcze jest dobrze, asfalt, co prawda dziurawy, ale jestem w stanie jechać dość płynnie, spokojnie. To się nacieszyłem asfaltem…
W pewnym momencie się po prostu urywa, a ja wjeżdżam na kamienisto- szutrową drogę, podjazd staje się bardziej męczący, chwilami nawet schodzę z roweru i go prowadzę, bo ciężko podjechać.
Nie mam aż takiej kondycji, by walczyć w terenie z podjazdami. Może gdyby z tyłu były większe tarcze… Mogę sobie gdybać, a liczy się tu i teraz. Nie powiem jest ciężko, ale kieruję się dalej do celu. Po drodze piękne widoki gór i dolin. Po prostu super. Mijam znak, co prawda w przeciwnym kierunku, ale dość ciekawy. Tu chyba byli ci pijani pogranicznicy… Fajną mają zabawę.
Zjazdy były krótkie, za to podjazdy czasem nie miały końca, nie powiem miałem już dość, jechałem sam, więc trochę kiepsko, zastanawiałem się czasem, czy dobrze jadę, bo przed dłuższy czas nie było żadnej strzałki. Znów zaczyna się zjazd, może bardziej płasko, ale rower prawie sam się powoli rozpędza. Radość jednak nie była długa, jest strzałka i kolejny podjazd, strzałka każe jechać w lewo, ja postanawiam jechać prosto. Po chwili wjeżdżam na asfalt skręcam w lewo i tu mam tez podjazd, ale bardziej spokojny. Po kilku chwilach docieram do kolejnej strzałki. Skąd wiedziałem jak jechać? Nawigacja mi podpowiedziała. To już prawie tu. Kilometr dzieli mnie do końca trasy.
W końcu po czterdziestu trzech kilometrach docieram do wioski Štavna, gdzie mamy nocleg w pięknym miejscu.
W oddali góruje szczyt Kom Vasojevićki 2464 n.p.m., za nim Kom Kučki 2487 m n.p.m. szczyt w paśmie Komovi, w Górach Dynarskich i jest to najwyższy szczyt tego pasma. Jest przed osiemnastą, a o dziewiętnastej jest kolacja, pozostaje rozpakować się, umyć i iść coś zjeść. Kolacja przepyszna, zupa jakaś warzywno-rosołowa, na drugie makaron i mięso w sosie. Co prawda mięsa nie jadłem, ale makaron z samym sosem był chyba jeszcze lepszy. Teraz już nic nie pozostaje jak nabierać sił na kolejny dzień.
Więcej zdjęć
Kategoria Montenegro 2018
Dane wyjazdu:
52.88 km
0.00 km teren
05:14 h
10.10 km/h:
Maks. pr.:10.10 km/h
Temperatura:21.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:1478 m
Kalorie: 3190 kcal
Rower:Scott Scale
Montenegro Dan 2 Plav - Nacionalni Park Prokletije
Sobota, 11 sierpnia 2018 · dodano: 05.09.2018 | Komentarze 0
Kolejny dzień, pobudka
po siódmej, poranne przygotowania, o dziewiątej całkiem dobre śniadanie, ale
bez rewelacji - jajka sadzone i parówki, których nie lubię, sery żółte, białe (wyśmienite)
oraz wędliny nieapetycznie wyglądające,
ale coś dla siebie znalazłem.
Po śniadaniu ruszamy w trasę rowerową - kierunek Nacionalni Park Prokletije. Droga na początku spokojna, wiodąca asfaltem w kierunku centrum Plav. Jedziemy około półtora kilometra, skręcamy w wąską asfaltową drogę, z ledwością mieszczącą dwa wymijające się auta. Zaczyna się podjazd asfaltowo-szutrowy. Najpierw mijamy domki, chwilę potem wjeżdżamy w las. Jadę powoli, szybsi i silniejsi dawno już są z przodu. Wlokę się pod górkę, pedałując na najniższych przełożeniach.
Ale, jakoś posuwam się do przodu. Przez moment zadaję sobie pytanie, co ja tu robię. Co mi przyszło do głowy, że wybrałem się na tę wycieczkę. Jestem chyba pierwszy i ostatni… Dojeżdżam do wodopoju, gdzie zatrzymało się kilka osób z grupy. Wszyscy piją czystą, górską wodę prosto z węża. Na początku trochę obawiam się pić, ale pragnienie zwycięża. Napojeni i załadowani zapasem wody ruszamy dalej. Nawet w miarę trzymamy się razem. Wyjeżdżamy z lasu i znów zaczyna się stromy podjazd, w oddali mijamy małą wioskę, parę domków,
a obok nich pałętające się owce, krowy i… jeszcze różne inne osobliwości.
Widoki przepiękne! Dookoła wszędzie góry! Jedziemy dalej,
czasem z braku sił prowadzimy rowery, bo ciężko podjechać.
Chwilami, gdzieś w oddali, zdawało się,, słychać jakby strzały. I to nie pojedyncze czy
podwójne. Czasami całkiem blisko całe serie, jak w filmach amerykańskich
tadaaaaa … Chwila ciszy, kilka strzałów, a potem znów cała seria. Jedna z
koleżanek przeraziła się, jak dobrze pamiętam była to Kasia.Niby nic szokującego,
ale jedziesz parkiem, a z daleka strzały… Dziwne uczucie. Jadę wolno, zostaję w
tyle, przede mną jeszcze dwie dziewczyny. Spotykamy policjanta siedzącego z
telefonem w ręku. Witamy się z nim.
Policjant zapytał nas – „Polako?”.
„Da, Polako” – odparłem.
Pytam go, co to za strzały? A on, z niesamowitym spokojem odpowiada, że to pogranicznicy, jak sobie popiją to strzelają w powietrze. Dobrze, że dodał „w powietrze”, a nie w ludzi! Żegnamy się i gnamy dalej, goniąc resztę, bo teraz z górki, co prawda kamienistą drogą, ale tu mam przewagę. Zjazdy mam o wiele lepsze. Docieram do części grupy, która odpoczywała, albo czekała na nas. Śmieje się, że pogranicznicy są tak pijani, że nie potrafią w nas trafić. Kasia będąc już wystraszona tymi strzałami, jest jeszcze bardziejsię zestresowana. Reszta
zaczyna się śmiać.
W sumie wypadałoby coś napisać o tych górach, które nas otaczają.
Park Narodowy Proklety , założony w 2009 roku.Nazwa parku pochodzi od góry o tej samej nazwie, która stanowi większość parku narodowego. Nazwa "Prokletije" jest bardzo interesująca, ponieważ oznacza coś przeklętego / przeklętego, i prawdopodobnie symbolizuje niedostępność i strome szczyty, które są wielkim wyzwaniem dla wędrowców.Oprócz gór park obejmuje dwa parki przyrody: Volušica i Jezioro Hrid.Północna część parku graniczy z doliną Gusinj-Plav , a południowa część to prawdziwa gratka dla zwiedzających - szczyty gór, z których najwyższym jest Zla Kolata (2534 m n.p.m) i zarazem najwyższym szczytem Czarnogóry.Te góry nadal są jedną z ostatnich nieodkrytych częścią Europy.
W środkowej części pasma górskiego Prokletije znajdowała się granica wojskowa między Czarnogórą a Albanią. Z tego powodu Prokletije były kiedyś "zakazanymi górami" i tylko żołnierze, którzy chronili granice, mogli podziwiać ich wysokie i majestatyczne szczyty. Jednak nawet po przesunięciu granicy, Prokletije były na liście wiader tylko najbardziej śmiałków i najodważniejszych piechurów. I to właśnie sprawiło, że wspinaczka do Prokletije stała się jeszcze bardziej wyjątkowa.
W Internecie znalazłem taką legendę:
„Góry Prokletije są jednym z najbardziej imponujących pasm górskich na Bałkanach. Ich nazwa przetłumaczona oznacza "Przeklęte Góry” i oto ciekawa historia ukryta pod ich nazwą.
Kiedyś, w małym domu u podnóża tego górskiego masywu w skromnym drewnianym domku żyła szczęśliwa para. Miała trzech synów. Ponieważ mieszkali na dzikim terenie, a byli biedni, więc ojciec polował prawie codziennie, aby zapewnić rodzinie przynajmniej trochę pożywienia. Często zabierał ze sobą dzieci i uczył je umiejętności łowieckich przydatnych do przetrwania na pustyni, na której żyli. W tym czasie matka martwiła się o swoich synów i zawsze z niecierpliwością czeka na ich powrót.
Po śmierci ojca sprawy nie zmieniły się tak bardzo. Matka przeżyła swoje życie jak poprzednio, czekając tylko na powrót synów z polowań. Jej dni były takie same. Pewnego razu podczas polowania jej synowie zobaczyli wróżkę tak fascynującą, że poczuli się zahipnotyzowani jej pięknem. Nagle bracia zaczęli kłócić się o to, kto ją pierwszy zobaczył, kto jest wśród nich najprzystojniejszy i do kogo powinna należeć wróżka. Walka ta niestety zakończyła się tragicznie, gdyż bracia zginęli.
Wróżka oglądała wszystko z pobliskiego wzgórza. Wiedziała, że to o walczą, ale nie mogła im pomóc w podjęciu decyzji, nie wiedzą, którego brata wybrać, a wszyscy byli bardzo przystojni. Miała nadzieję, że bracia dojdą do porozumienia, czyją powinna być żoną. Kiedy wróżka zobaczyła, że bracia zostali zabici, uciekła na jeden ze szczytów tego górskiego masywu.
Kiedy przez klika dni nie wracali do domu matka zaczęła się martwić o synów. Szukała ich w górach i po chwili ich zobaczyła ich bez życia. Jej lament i płacz, gdy podchowywała synów, odbijały się echem wśród szczytów okolicznych gór. Nagle pojawiła się wróżka i powiedziała, że jej synowie zginęli z powodu jej piękna. Potem została zagubiona w mgle otaczającej szczyty tej góry. Matka, wyniszczona bólem, strasznie przeklęła wróżkę krzycząc: "Przeklinam cię! Przeklinam cię! Przeklinam cię"! (Prokletijo!Prokletijo!).
Głos matki rozbrzmiewał z jednego szczytu na drugi i tak, jak głosi legenda, ten masyw górski nosił nazwę Prokletije lub w języku angielskim "Przeklęte Góry".”
Dość ciekawe, wracamy jednak do naszej drogi.
Słoneczna i ciepła pogoda niestety nie utrzymała się, z dwóch stron nadciągały czarne chmury. Do przełęczy niby, blisko, ale jednak daleko, bo cały czas był podjazd. Zaczęło się błyskać i grzmieć. Znaleźliśmy się w samym centrum burzy, mało tego, zaczął padać grad, który dość mocno obniżył a temperaturę. W sumie była to ulga, trochę chłodu, ale centymetrowe kulki lodu waliły gdzie popadło , po kasku po rękach, po rowerze. Jedziemy w pięć osób , na końcu bardzo się rozciągając. Nie ma gdzie się schronić, każdy jechał na ile sił starczało. Na nasze szczęście burza przeniosła się w inne miejsce, dając nam spokój, a grad przestał w nas uderzać.
W końcu osiągamy przełęcz, nieświadomy przekraczam ją. Jak się potem okazało pobiłem swój rekord wysokości rowerem, a GPS pokazał 2113 m. n.p.m. Teraz już pozostał zjazd,
kawałek za przełęczą dojeżdżam do resztki grupy, a chwilę potem dojeżdżają kolejne osoby.
Reszta grupy pewnie daleko na przodzie, albo już skończyli jazdę. Robimy zdjęcia i ruszamy dalej, zjazd kończy się kolejnymi, krótkimi ale męczącymi podjazdami. Po drodze chwilę odpoczęliśmy na ławeczce podziwiając piękny widok na jeziorko Hridsko.
Potem już tylko zjazd, który dawał nieźle popalić. Wielkie kamienie, które trzeba było sprawnie omijać, a mniejsze kamyczki strzelały spod kół, jeszcze cały czas trzęsło jakby ktoś podłączył mnie do prądu. Prędkość nawet nie wiem jaka, trzydzieści, a może nawet czterdzieści lub więcej. Bardziej byłem skupiony na drodze i omijaniem przeszkód niż tym, z jaką prędkością jadę. Co chwila hamowanie, by nie nabrać zbyt dużej prędkości, by nie wypaść z drogi i nie sturlać się gdzieś w stromy dół, cały czas skupienie, a na twarzy radość jest zjazd. Hamulce pewnie całe czerwone. Ważne, że nie zawiodły! I nagle znajduję się w miejscu, w którym byłem, oczywiście dziś. Zrobiliśmy super kółko wokół góry Hridski krš (2374 m) . Powoli zjeżdżają inni. Chwila przerwy i ruszamy dalej, teraz asfaltowy szuter biegnie do Plav, więc drogę znamy. Dziewczyny z tyłu, a ja z Tomkiem pędzimy wśród wijącej się drogi. Czasem zwalniam czekając na Tomka. Już niedaleko, pod koniec doczepiamy się do małej ciężarówki jadąc z nią przez dłuższą chwilę, akurat było pod górkę. Tomek gubi się z tyłu, a ja docieram do Plav, gdzie cała ekipa od ponad godziny siedzi na piwku, dosiadam się do nich. Jedna z dziewczyn ma awarię - przebita dętka w rowerze - „niech sobie radzi … - to reakcja organizatorów (trochę to dziwne – pozostawię bez komentarza !)…
Wracamy do naszej bazy noclegowej. O dziewiętnastej mamy dobrą kolacje -zupa, a la rosół i rybka ta sama, co wczoraj, podobno łowiona w pobliskim jeziorze. Po kolacji jadę jeszcze do centrum Plav kupić zapasy picia. No i spać, jutro kolejne kilometry do pokonania.
Więcej zdjęć
Po śniadaniu ruszamy w trasę rowerową - kierunek Nacionalni Park Prokletije. Droga na początku spokojna, wiodąca asfaltem w kierunku centrum Plav. Jedziemy około półtora kilometra, skręcamy w wąską asfaltową drogę, z ledwością mieszczącą dwa wymijające się auta. Zaczyna się podjazd asfaltowo-szutrowy. Najpierw mijamy domki, chwilę potem wjeżdżamy w las. Jadę powoli, szybsi i silniejsi dawno już są z przodu. Wlokę się pod górkę, pedałując na najniższych przełożeniach.
Ale, jakoś posuwam się do przodu. Przez moment zadaję sobie pytanie, co ja tu robię. Co mi przyszło do głowy, że wybrałem się na tę wycieczkę. Jestem chyba pierwszy i ostatni… Dojeżdżam do wodopoju, gdzie zatrzymało się kilka osób z grupy. Wszyscy piją czystą, górską wodę prosto z węża. Na początku trochę obawiam się pić, ale pragnienie zwycięża. Napojeni i załadowani zapasem wody ruszamy dalej. Nawet w miarę trzymamy się razem. Wyjeżdżamy z lasu i znów zaczyna się stromy podjazd, w oddali mijamy małą wioskę, parę domków,
a obok nich pałętające się owce, krowy i… jeszcze różne inne osobliwości.
Widoki przepiękne! Dookoła wszędzie góry! Jedziemy dalej,
czasem z braku sił prowadzimy rowery, bo ciężko podjechać.
Chwilami, gdzieś w oddali, zdawało się,
Policjant zapytał nas – „Polako?”.
„Da, Polako” – odparłem.
Pytam go, co to za strzały? A on, z niesamowitym spokojem odpowiada, że to pogranicznicy, jak sobie popiją to strzelają w powietrze. Dobrze, że dodał „w powietrze”, a nie w ludzi! Żegnamy się i gnamy dalej, goniąc resztę, bo teraz z górki, co prawda kamienistą drogą, ale tu mam przewagę. Zjazdy mam o wiele lepsze. Docieram do części grupy, która odpoczywała, albo czekała na nas. Śmieje się, że pogranicznicy są tak pijani, że nie potrafią w nas trafić. Kasia będąc już wystraszona tymi strzałami, jest jeszcze bardziej
W sumie wypadałoby coś napisać o tych górach, które nas otaczają.
Park Narodowy Proklety , założony w 2009 roku.Nazwa parku pochodzi od góry o tej samej nazwie, która stanowi większość parku narodowego. Nazwa "Prokletije" jest bardzo interesująca, ponieważ oznacza coś przeklętego / przeklętego, i prawdopodobnie symbolizuje niedostępność i strome szczyty, które są wielkim wyzwaniem dla wędrowców.Oprócz gór park obejmuje dwa parki przyrody: Volušica i Jezioro Hrid.Północna część parku graniczy z doliną Gusinj-Plav , a południowa część to prawdziwa gratka dla zwiedzających - szczyty gór, z których najwyższym jest Zla Kolata (2534 m n.p.m) i zarazem najwyższym szczytem Czarnogóry.Te góry nadal są jedną z ostatnich nieodkrytych częścią Europy.
W środkowej części pasma górskiego Prokletije znajdowała się granica wojskowa między Czarnogórą a Albanią. Z tego powodu Prokletije były kiedyś "zakazanymi górami" i tylko żołnierze, którzy chronili granice, mogli podziwiać ich wysokie i majestatyczne szczyty. Jednak nawet po przesunięciu granicy, Prokletije były na liście wiader tylko najbardziej śmiałków i najodważniejszych piechurów. I to właśnie sprawiło, że wspinaczka do Prokletije stała się jeszcze bardziej wyjątkowa.
W Internecie znalazłem taką legendę:
„Góry Prokletije są jednym z najbardziej imponujących pasm górskich na Bałkanach. Ich nazwa przetłumaczona oznacza "Przeklęte Góry” i oto ciekawa historia ukryta pod ich nazwą.
Kiedyś, w małym domu u podnóża tego górskiego masywu w skromnym drewnianym domku żyła szczęśliwa para. Miała trzech synów. Ponieważ mieszkali na dzikim terenie, a byli biedni, więc ojciec polował prawie codziennie, aby zapewnić rodzinie przynajmniej trochę pożywienia. Często zabierał ze sobą dzieci i uczył je umiejętności łowieckich przydatnych do przetrwania na pustyni, na której żyli. W tym czasie matka martwiła się o swoich synów i zawsze z niecierpliwością czeka na ich powrót.
Po śmierci ojca sprawy nie zmieniły się tak bardzo. Matka przeżyła swoje życie jak poprzednio, czekając tylko na powrót synów z polowań. Jej dni były takie same. Pewnego razu podczas polowania jej synowie zobaczyli wróżkę tak fascynującą, że poczuli się zahipnotyzowani jej pięknem. Nagle bracia zaczęli kłócić się o to, kto ją pierwszy zobaczył, kto jest wśród nich najprzystojniejszy i do kogo powinna należeć wróżka. Walka ta niestety zakończyła się tragicznie, gdyż bracia zginęli.
Wróżka oglądała wszystko z pobliskiego wzgórza. Wiedziała, że to o walczą, ale nie mogła im pomóc w podjęciu decyzji, nie wiedzą, którego brata wybrać, a wszyscy byli bardzo przystojni. Miała nadzieję, że bracia dojdą do porozumienia, czyją powinna być żoną. Kiedy wróżka zobaczyła, że bracia zostali zabici, uciekła na jeden ze szczytów tego górskiego masywu.
Kiedy przez klika dni nie wracali do domu matka zaczęła się martwić o synów. Szukała ich w górach i po chwili ich zobaczyła ich bez życia. Jej lament i płacz, gdy podchowywała synów, odbijały się echem wśród szczytów okolicznych gór. Nagle pojawiła się wróżka i powiedziała, że jej synowie zginęli z powodu jej piękna. Potem została zagubiona w mgle otaczającej szczyty tej góry. Matka, wyniszczona bólem, strasznie przeklęła wróżkę krzycząc: "Przeklinam cię! Przeklinam cię! Przeklinam cię"! (Prokletijo!Prokletijo!).
Głos matki rozbrzmiewał z jednego szczytu na drugi i tak, jak głosi legenda, ten masyw górski nosił nazwę Prokletije lub w języku angielskim "Przeklęte Góry".”
Dość ciekawe, wracamy jednak do naszej drogi.
Słoneczna i ciepła pogoda niestety nie utrzymała się, z dwóch stron nadciągały czarne chmury. Do przełęczy niby, blisko, ale jednak daleko, bo cały czas był podjazd. Zaczęło się błyskać i grzmieć. Znaleźliśmy się w samym centrum burzy, mało tego, zaczął padać grad, który dość mocno obniżył a temperaturę. W sumie była to ulga, trochę chłodu, ale centymetrowe kulki lodu waliły gdzie popadło , po kasku po rękach, po rowerze. Jedziemy w pięć osób , na końcu bardzo się rozciągając. Nie ma gdzie się schronić, każdy jechał na ile sił starczało. Na nasze szczęście burza przeniosła się w inne miejsce, dając nam spokój, a grad przestał w nas uderzać.
W końcu osiągamy przełęcz, nieświadomy przekraczam ją. Jak się potem okazało pobiłem swój rekord wysokości rowerem, a GPS pokazał 2113 m. n.p.m. Teraz już pozostał zjazd,
kawałek za przełęczą dojeżdżam do resztki grupy, a chwilę potem dojeżdżają kolejne osoby.
Reszta grupy pewnie daleko na przodzie, albo już skończyli jazdę. Robimy zdjęcia i ruszamy dalej, zjazd kończy się kolejnymi, krótkimi ale męczącymi podjazdami. Po drodze chwilę odpoczęliśmy na ławeczce podziwiając piękny widok na jeziorko Hridsko.
Potem już tylko zjazd, który dawał nieźle popalić. Wielkie kamienie, które trzeba było sprawnie omijać, a mniejsze kamyczki strzelały spod kół, jeszcze cały czas trzęsło jakby ktoś podłączył mnie do prądu. Prędkość nawet nie wiem jaka, trzydzieści, a może nawet czterdzieści lub więcej. Bardziej byłem skupiony na drodze i omijaniem przeszkód niż tym, z jaką prędkością jadę. Co chwila hamowanie, by nie nabrać zbyt dużej prędkości, by nie wypaść z drogi i nie sturlać się gdzieś w stromy dół, cały czas skupienie, a na twarzy radość jest zjazd. Hamulce pewnie całe czerwone. Ważne, że nie zawiodły! I nagle znajduję się w miejscu, w którym byłem, oczywiście dziś. Zrobiliśmy super kółko wokół góry Hridski krš (2374 m) . Powoli zjeżdżają inni. Chwila przerwy i ruszamy dalej, teraz asfaltowy szuter biegnie do Plav, więc drogę znamy. Dziewczyny z tyłu, a ja z Tomkiem pędzimy wśród wijącej się drogi. Czasem zwalniam czekając na Tomka. Już niedaleko, pod koniec doczepiamy się do małej ciężarówki jadąc z nią przez dłuższą chwilę, akurat było pod górkę. Tomek gubi się z tyłu, a ja docieram do Plav, gdzie cała ekipa od ponad godziny siedzi na piwku, dosiadam się do nich. Jedna z dziewczyn ma awarię - przebita dętka w rowerze - „niech sobie radzi … - to reakcja organizatorów (trochę to dziwne – pozostawię bez komentarza !)…
Wracamy do naszej bazy noclegowej. O dziewiętnastej mamy dobrą kolacje -zupa, a la rosół i rybka ta sama, co wczoraj, podobno łowiona w pobliskim jeziorze. Po kolacji jadę jeszcze do centrum Plav kupić zapasy picia. No i spać, jutro kolejne kilometry do pokonania.
Więcej zdjęć
Kategoria Montenegro 2018